środa, 30 grudnia 2020

STETER Świąteczny - "Uwaga! Wilkołak przewodzi prąd" cz.2

***

Przerwa świąteczna skończyła się za szybko, a jednocześnie dla Stilesa trwała zbyt długo. Powrót do Beacon Hills sprawił, że coś się w nim zmieniło. To było okropne uczucie - siedzieć obok najwspanialszej kobiety na świecie, dziewczyny o której marzył przez całe liceum i czuć, że to nie wypali. Stilinski nie miał pojęcia skąd to się wzięło, a tym bardziej jak sobie z tym poradzić. Spędzili razem trzy dni, a potem Martin musiała wracać na uczelnie. Możliwe, że ten dziwaczny dystans między nimi wytworzył się przez to, że widywali się tylko co drugi weekend. A przynajmniej Stilinski tak próbował sobie to wytłumaczyć. W ogóle nie dopuszczał do siebie myśli, że to może mieć coś wspólnego z pewnym świątecznym incydentem. Ich rozmowy były... nie wymuszone, ale jakieś chłodniejsze? Kiedy byli przyjaciółmi tematy nigdy im się nie kończyły, a co ważniejsze żadne z nich nie czuło się źle, jeśli pojawiała się kwestia w której mieli odmienne zdania. Zaraz po tym jak zaczęli się spotykać Stiles nie mógł odlepić się od Lydii, nie żeby obmacywał ją publicznie, bo to mogłoby się skończyć dla niego co najmniej trwałym uszkodzeniem słuchu. Za to często ją obejmował czy chociażby trzymał za rękę... W pozostałych bardziej prywatnych kwestiach też nie układało im się najgorzej. A po tej cholernej przerwie świątecznej, wszytko się pochrzaniło.

Trzeba przyznać, że Lydia była wyjątkowo cierpliwa i wyrozumiała, przynajmniej jak na nią. Wytrzymała prawie dwa miesiące zanim podjęła temat. Punktem zapalnym były chyba walentynki. I to wcale nie tak, że Stiles się nie postarał. Tego mu nikt nie może zarzucić! Oszczędzał na ten jeden wieczór od początku roku. Pojechał do Lydii i zaczekał aż skończy zajęcia. Potem kolacja i dał się nawet wyciągnąć na parkiet, chociaż wciąż nienawidził tańczyć. Najdziwniejsze było to, że bawił się wyśmienicie. Do czasu, aż dotarli do sypialni... bo to była porażka, której początkowo nic nie zwiastowało. Martin włączyła muzykę, a zamiast typowego dla okazji czerwonego wina, otworzyli rum i dolali sobie po porządnej porcji do gorącej herbaty. Śmiali się i rozmawiali jak za starych czasów. Stilinski myślał, że już wszystko między nimi w porządku.

Może i było, ale tylko do czasu aż pozbyli się ubrań. Stiles chciał żeby podłoga pod nim się rozstąpiła i go pochłonęła. Wolałby jeszcze raz zmierzyć się z Gerardem niż spojrzeć Lydii w oczy po czymś takim. Nie ma większego upokorzenia dla dwudziestoletniego faceta niż to, że jego fiut odmawia współpracy w najmniej odpowiednim momencie.

Niestety, jak to już w jego życiu bywa wszechświat mu się sprzyjał i żadna nagła katastrofa nie zmusiła ich do natychmiastowej ewakuacji. Martin zarzuciła na siebie szlafrok, a jemu podała zdjęte przed chwilą bokserki i koszulkę.

— Więcej rumu? — zapytała, uśmiechając się uspokajająco. Stiles przestał wpatrywać się z nadzieją w panele i zerknął na nią w szoku. Spodziewał się wszystkiego: kłótni, wyrzutów czy nawet posądzenia o zdradę. — Stiles?

— Jasne.

 

***

Od tamtego walentynkowego niewypału minęło dwa tygodnie. Stiles denerwował się jak jasna cholera, bo Lydia jak do tej pory nie skomentowała tego w żaden sposób, a to było do niej niepodobne. Wieczorem miał odbierać ją z dworca, bo ten weekend spędzają u niego. Na wykładach był jak nieprzytomny, a zajęcia z samoobrony i rozkojarzenie to nie najlepszy pomysł. Skończył z rozkwaszonym nosem i kilkoma siniakami. Nawet zazwyczaj surowa instruktorka, zapytała się go czy wszystko dobrze. Musiał więc wyglądać, jak obraz nędzy i rozpaczy. Zwęszył okazję i zwolnił się wcześniej...

Lydia przyjechała popołudniowym pociągiem, a nie tak jak wcześniej planowała wieczornym. To dawało im więcej czau razem i jeszcze dwa miesiące temu Stiles byłby wniebowzięty.

— Chcesz zjeść na mieście czy próbujemy coś gotować? — zapytał, starając się żeby nie było słychać, jak bardzo był zestresowany.

— Ciebie też miło widzieć, Stiles — odpowiedziała Martin, ale nie brzmiała na urażoną tylko na rozbawioną — I może być trzecia opcja?

— Czyli jaka?

— Zamówmy coś na wynos. — Stilinski miał ochotę palnąć się w czoło, a powstrzymał się tylko dzięki czujnemu spojrzeniu dziewczyny. — I nie denerwuj się tak — dodała Marin, wręczając mu rączkę od swojej walizki.

 

Godzinę później siedzieli na przeciwko siebie przy niewielkim stoliku w jego pokoju. Lydia z apetytem pochłaniała swoją porcję chińszczyzny, nie znał nazwy dania, ale z pewnością to coś piekielnie ostrego. Stiles nigdy nie rozumiał jak ona może to jeść i nie ziać ogniem. On tylko raz spróbował i chciało mu wypalić usta...

— Słowo daję, za każdym razem jak się widzimy, łamię swoje przyrzeczenia o zdrowym odżywianiu.

— Przepraszam?

— Najwyżej się roztyję — stwierdza lekko — Będę gruba, ale wciąż genialna.

— Będziesz grubym geniuszem... i wymyślisz fast food, który nie ma kalorii.

— Raczej nie dostanę za to żadnej nagrody, ale wszystkie kobiety będą mnie czcić jak boginię. — Stiles był przekonany, że taka wizja przyszłości całkiem jej się podoba. — I mój najlepszy przyjaciel też na pewno na tym skorzysta. — Och. A jednak będą o tym rozmawiać

— Lydia, jeśli chodzi o walentynki...

— Nie, a może nie tylko o nie. — stwierdziła Martin, wpatrując się w niego uważnie — Musisz przyznać, że byliśmy o wiele lepszymi przyjaciółmi niż jesteśmy parą.

— Nie wiem... na początku było cudownie

— Zazwyczaj tak jest, a potem zaczynają się komplikację. I nie mieliśmy łatwo. Oboje. Już samo to, że po niecałych dwóch tygodniach związku byliśmy oddzieleni od siebie o kilkaset kilometrów...

— Prze

— Ani się waż przepraszać! — syknęła Lydia — Nie masz za co Stiles... Kocham cię, ale nie jestem pewna czy jestem w tobie zakochana. Rozumiesz?

— Chyba tak. — powiedział, chowając twarz w dłoniach. — Co teraz? Nie chcę cię stracić...

— Nigdzie się nie wybieram... prawie wszystko pozostanie bez zmian. Możemy nawet jeździć do siebie co drugi weekend jak do tej pory?

— Prawie wszystko?

— Nie będziemy ze sobą sypiać... chociaż to nie tak, żebyś ostatnio był tym zainteresowany

— Lyds! — sarknął oburzony. Wiedział, że ten temat jeszcze wypłynie. Za dobrze ją znał, żeby wierzyć w to, że odpuści. — Ja nie.... to nie... — jąkał się.

— Coś się stało podczas twojej wizyt w domu? Mam rację? — dopytywała się — Malia? Może, jak ją zobaczyłeś, to coś wróciło? W końcu podobno pierwszej miłości się nie zapomina... Powiem ci, że ja zawsze będę mieć taką malutką słabość do Jacksona.

— To palant. — mruknął nie mogąc się powstrzymać, ale jeszcze jakieś pięć minut temu rudowłosa była jego dziewczyną. Czuł się jednocześnie zraniony i tak dziwacznie lekki. — Chciałbym żeby chodziło o Malię

— Fakt, Jackson powinien mieć tak na drugie, ale to nie zmienia tego, że ma też kilka dobrych cech. — Stilinski bardzo chciałby się z nią o to sprzeczać, ale cholerna uczciwość zmusiła go do przyznania jej racji. Zacisnął więc tylko zęby i patrzy na nią spod zmrożonych powiek.

— Nie powiem tego. Zapomnij

— Jak tam chcesz — odpowiedziała, odrobinę podśmiewając się z jego dziecinnego uporu. — Nie Malia... więc kto?

— Zabijesz mnie śmiechem, albo sama umrzesz ze śmiechu... innej opcji nie widzę.

— No dalej!

— Może po prostu opowiem ci co się stało? — Martin kiwnęła głową i rozsiadła się wygodniej.

— Zaczęło się od cholernych światełek...

 

*Przerwa świąteczna w Beacon Hills*

 

Derek odesłał go z Peterem do domu i Stiles zaczął żałować podjętych decyzji już w sekundę później. Wilkołak wcale nie współpracował, szedł opierając się w większości na nim. A mógłby przysiąc, że oprócz wybitego barku i kilku lekkich stłuczeń, temu starem durniowi nic nie dolegało.

— Mógłbyś przestać?! — syknął cicho — Może zapominasz, ale ja nie mam waszej siły i jeśli dalej będziesz wisiał na mnie, jak jakiś cholerny rzep, to za chwilę obaj wywrócimy się na schodach. — zatrzymał się żeby móc spojrzeć czy Scott i Derek wciąż ich obserwują.

— Okay... Mógłbym iść sam. — Stiles już prawie się ucieszył — Tylko, że chyba spadając z tej przeklętej drabiny uszkodziłem sobie też kolano. Do rana się wyleczy, ale jakoś muszę dostać się do swojego mieszkania.

— Czyli gdzie? — Stilinski starał się jak mógł żeby nie pokazać jak bardzo zaskoczyło go to, że Peter jako jednen z nielicznych ocalałych Hale'ów nie mieszkał z Derekiem. — Mam cię odwieźć teraz czy chcesz wejść do domu?

— Kamienica za twoją starą szkołą? Wolałbym chyba już jechać.

— Ale tam od lat nikt nie mieszka...

— Dlatego kupiłem ją od miasta za bezcen... Jak wiesz Dobroczyńca czy raczej Meredith znacznie uszczupliła moje oszczędności.

— Niech zgadnę: wyremontowałeś mieszkania i teraz wynajmujesz?

— Prawie zgadłeś, drugie piętro i poddasze zostawiłem dla siebie. — odpowiedział uśmiechając się z zadowoleniem — Na pierwszym jest restauracja, a parter i piwnice zamieniłem w klub.

— Dla wilkołaków-emerytów? — zapytał

— Hej! Już kiedyś mówiłem ci, że nie jestem tak stary jak myślisz.

— Pamiętam... że również nie tak młody jak chciałbyś być.

— Masz świetną pamięć, Stiles... oczywiście jak na człowieka.

— Oczywiście — mruknął z przekąsem. Otwierając jednocześnie drzwi od strony pasażera w samochodzie Petera. I kiedy wilkołak skulił się już w na niewielkiej przestrzeni swojego sportowego samochodu, Stiles pozwolił sobie na zmęczone westchnięcie — Tęsknie za swoim Jeepem. — mruknął pod nosem

Dwadzieścia minut później byli na miejscu. Stilinski nie mógł, nie gwizdnąć z uznaniem na widok odremontowanego budynku. Peter uśmiechnął się z widocznym zadowoleniem.

— Jeśli chcesz mogę pożyczyć ci samochód do jutra... musisz jakoś wrócić do domu Dereka.

— A ty?

— Mam drugi.

— Oczywiście, że masz — powiedział wywracając oczami. Czasami zapominał, że rodzina Hale'ów była bogata.

— Identyczny jak ten — dodał Peter i jego ton był dziwny. Jakby się nie przechwalał tylko... — Malia nie przyjęła prezentu

— Było spróbować z jeleniem. — odpowiedział zanim zdążył się ugryźć w język. Odchrząkuję nerwowo — Dasz sobie radę?

— Powinienem...

— Dobra. Pomogę kalece dowlec się do kanapy. — wysiadł i obszedł samochód. Peter w tym czasie zdążył otworzyć drzwi i wystawić nogi na chodnik. Przyglądał się swojemu lewemu kolanu tak, jakby miało mu odpowiedzieć czy da radę go utrzymać, co Stilinski uważał za idiotyczne. Przecież już sam z siebie zaproponował, że mu pomoże. — Aż tak źle?

— Bywało gorzej

— Wiem. — Powiedział Stiles i podał wilkołakowi dłoń. Nie spodziewał tylko ostrego ukłucia elektryczności. Odskoczył jak oparzony, poślizgnął się i wyłożył się jak długi prosto w błotnistą kałuże. — Auć — syknął, podnosząc się ostrożnie do siadu. Spojrzał na Hale'a, bo spodziewał się salwy śmiechu, a tu cisza. Peter wyglądał jakby kolejny raz trzepnął go prąd. Osłupienie, dezorientacja i przerażenie były doskonale widoczne na jego twarzy. — Wygląda na to, że jest dwa zero dla ozdób świątecznych.

— Taaak — mruknął Hale, ale brzmiał tak jakby myślami był gdzieś daleko. — Ale nic nie złamałeś? — zapytał nagle, jakby wybudzony z jakiegoś transu.

— Nie — Stiles podniósł się ostrożnie na nogi i podszedł z powrotem do wilkołaka — Żadnego więcej rażenia prądem, jasne?

— Uhm — Peter odpowiedział dziwnie potulnie. Stilinski zrzucił to na karb zmęczenia i obrażeń. Pomógł mu wysiąść z samochodu i tym razem obyło się bez niespodzianek.

Dotarcie na drugie piętro zajęło im kilka minut. Obaj z pewnością odetchnęli z ulgą, gdy w zasięgu ich wzroku pojawiła się kanapa. Po posadzeniu na niej Hale'a, Stilinski wrócił się do wiszącego w przedpokoju lustra i oszacował straty. Na płaszczu miał wielką plamę z błota.

— Możesz wsiąść coś z szafy — dobiegło go mamrotanie z kanapy

— Czy ty nie jesteś dzisiaj przesadnie miły? Rozumiem święta i te sprawy, ale...

— Jeśli wrócisz do reszty wyglądając tak, to McCall pomyśli, że próbowałem cię zamordować. — Stiles ostrożnie zdjął płaszcz i odłożył go na półkę w taki sposób, aby niczego nie pobrudzić

— Nie wiem czy wilkołaki mają jakieś środki przeciwbólowe, które na nich działają?

— Mają, ale to nie jest na tyle poważne uszkodzenie, żebym rezygnował z przytomności.

— Okay... to może daj chociaż tą kurtkę? Odwieszę i... — Stiles pochylał się nad Peterem, kiedy ten niespodziewanie pociągnął go za sweter i zmusił tym samym do zajęcia miejsca obok siebie. — Co? — zdołał wykrztusić, zanim wilkołak go pocałował. Stiles tylko na dwie sekundy zapomniał o reszcie świata.

— Hale — syknął, odpychając go — Zwariowałeś?

— Na to wygląda — westchnął Peter, wyciągając rękę w jego stronę. Stilinski odsunął się poza jego zasięg.

— Wiem, że masz nieco dziwaczny kompas moralny, ale ja mam dziewczynę.

— To gdzie ona jest? Myślałem, że skoro przyjechałeś sam...

— Cholera, to nie ma nic do rzeczy... Lydia jest specyficzna.

— Chciałeś powiedzieć, że jest jędzą

— Hej! Jak już, to BYWA jędzą czasami — Hale uśmiechnął się z zadowoleniem — A ty bywasz dupkiem.

— Możliwe, że nawet jestem, a nie tyko bywam... ale i tak cię do siebie przyciągam. — mruknął patrząc na niego wymownie.

— Zwariowałeś. Już pomijając całą resztę... byłem z Malią, pamiętasz ją? Spotykałem się z twoją córką, sypiałem z twoją córką!

— No i?

— Ty naprawdę... — aż brakło mu słów.

— Stiles... nie chcę nic na siłę. — oznajmił takim tonem jakby rozmawiali o pogodzie — Lubisz mnie i nawet nie próbuj zaprzeczać... już za samo to większość osób, które obaj znamy uznałby cię za niepoczytalnego. — Stilinski wstał z kanapy i tym razem wilkołak go nie zatrzymywał. Był już prawie przy drzwiach, kiedy Hale odezwał się ponownie. — Będę tu, jeśli zmienisz zdanie. — Stiles westchnął, odwrócił się i patrzył chwilę na dziwnie poważnego Petera Hale'a, aż w końcu poddał się i skinął głową na do widzenia.

 

***

 

— Lydia? Dobrze się czujesz? Milczysz już tak od kilku minut i to mnie trochę stresuję...

— Stiles... ja jestem najlepszą byłą dziewczyną pod słońcem, ale wymieniasz mnie na PETERA HALE'A?!

 

sobota, 26 grudnia 2020

STETER Świąteczny ;) "Uwaga! Wilkołak przewodzi prąd!" cz.1

 

***

Od kiedy większość osób z watahy Scotta poszła na studia, a tym samym rozpierzchła się po Stanach, spotkanie w pełnym składzie wydawało się niemożliwością. Stilinski chociażby się dwoił czy troił to i tak nie mógł się z niczym wyrobić, tak żeby móc pozwolić sobie na weekend w domu. Cały czas mu czegoś brakowało... Kasy na bilet, a kiedy udało mu się uskładać odpowiednią kwotę to wyskakiwało mu coś nagłego i nie mógł jechać. Gdy uporał się z bieżącym problemem okazywało się zazwyczaj, że jego rezerwowa gotówka w niewyjaśniony sposób ulatniała się z portfela.

Stiles z utęsknieniem wyczekiwał przerwy świątecznej. Nie żeby jego nowe, dorosłe życie i staż w FBI nie były cudowne... każdy kolejny dzień był inny od poprzedniego, a to było coś co uwielbiał. Tylko czasami tęsknił za swoim starym pokojem, a jeszcze bardziej za ojcem i przyjaciółmi. Problem polegał na tym, że Lydia nie miała w swoim napiętym planie czasu na wizytę w Beacon Hills. Musiał wybrać z kim spędzić święta z dziewczyną i jej matką, która dostosowała swoje plany do Lydii, czy ze swoim staruszkiem i kilkoma futrzanymi maskotkami. Próbował jeszcze przekonać dziewczynę do chociażby dwudniowej wizyty w rodzinnym mieście i to chyba nie był najmądrzejszy z jego pomysłów. Pierwszy raz pokłócili się tak bardzo, że żadne nie chciało ustąpić. Dlatego na świątecznym obiedzie w nowo wybudowanym domu Dereka, Stilinski pojawił się sam. Już od progu powitał go grad niezbyt subtelnych pytań.

— Nie zostałem rzucony w święta. — powiedział siląc się na spokój. Nie zbyt to ładnie nawrzeszczeć na własnego ojca i najlepszego przyjaciela od razu po przyjeździe.

Jedynie Peter nie zwracał na niego uwagi, biegał z jednego końca domu na drugi. Czasami wychylał się przez okna, a raz wylazł nawet na dach. Stiles był nieco zdziwiony tym, że nikt oprócz niego się tym nie zainteresował, a jeszcze bardziej, że Derek nie starał się usadzić nadpobudliwego, lekko psychicznego wuja w jednym, dobrze widocznym miejscu. Tak, by każdy mógł mieć go na oku... na wszelki wypadek? Bo znając Petera powinni spodziewać się najgorszego. Nawet inwazji kosmitów z którymi wilkołak zdążył zaprzyjaźnić się podczas nastoletniego (nigdy nie zakończonego) buntu.

Peter kolejny raz wyszedł przed dom, ale tym razem chował coś w kieszeni kurtki. Derek tylko westchnął ciężko patrząc w stronę zamykających się drzwi wejściowych. Stilesa zaczęła zżerać ciekawość... I niby mógł zapytać kogoś przy stole, czy Peter zwariował do reszty. Tyle, że tym samym ściągnąłby na siebie uwagę wszystkich obecnych, a chwilowo zdawali się zapomnieć zarówno o nim jak i o fakcie, że przyjechał bez partnerki. Dlatego niewiele myśląc ruszył w stronę korytarza, namierzył w stercie kurtek i płaszczy swoją. Ubrał się i niepewnie wyjrzał za drzwi. Początkowo nic nie zwróciło jego uwagi, dopiero wiązanka przekleństw dobiegająca gdzieś ze wschodniej strony domu podpowiedziała mu w którą stronę miał iść.

Ciemny, przypominający odrobinę człowieka kształt stał na drabinie i próbował przymocować coś do rynny. Dobre pięć sekund zajęło zorientowanie się Peterowi, że ktoś go obserwuje.

— Stiles — mruknął Hele jakoś dziwacznie zadowolony — Czy mógłbyś mi podać śrubokręt i nóż... upadły mi gdzieś pod drabinę.

— Co ty wyprawiasz?

— A na co ci to wygląda? Wieszam światełka.

— TY wieszasz światełka?!

— Tak... Co w tym takiego dziwnego? — zapytał Hale i brzmiał na tak szczerze zdumionego, że Stiles zaczynał się poważnie zastanawiać czy w międzyczasie ktoś (Malia) nie przyłożył wilkołakowi na tyle mocno, że na skutek urazu całkowicie zmieniła mu się osobowość. Nie żeby Stilinski mógł ją wtedy winić.

— Nie ważne. — odpowiedział, bo mówienie Peterowi co o tym myślał nie było raczej zbyt rozsądne. — Nie za późno się za to wziąłeś?

— Rozwiesiłem je już tydzień temu i to chyba był błąd. Po dwóch dniach przestały świecić czerwone, a dzisiaj zgasły również niebieskie.

— I dlatego latasz jak szalony?

— Nie przegram z jakimiś durnymi lampkami. — warknął Hale przez zęby — Próbuję naprawić to cholerstwo.

— A znasz się na tym?

— To raczej nic trudnego, no nie? Muszę tylko namierzyć te przepalone i zmienić na te zapasowe...

— Każdą jedną musisz wykręcić i sprawdzić czy to ta?

— Mniej więcej.

— Dużo jeszcze ci zostało? — zapytał rozbawiony Stiles. Naprawdę ktoś podmienił im Petera. Może to jakiś jego sobowtór z równoległego wszechświata... ale opcja z kosmitami i kontrolą umysłu wciąż była równie prawdopodobna.

— Nie. Jakiś metr, może półtorej. Jeszcze przed obiadem z okna w pokoju Dereka wymieniłem zepsutą niebieską. Tylko ta czerwona jest kurewsko złośliwa... — Stiles zagryzł wargi żeby przypadkiem nie parsknąć śmiechem. Peter Hale kontra ozdoby świąteczne. — Jest! — zawołał uradowany Hale i od razu przyłożył nóż żeby podwadzić wadliwą diodę.

— Może najpierw... — Nagle ciało wilkołaka napięło się jak struna, a potem zaczęło go telepać. Następnie runął na ziemie. — odłącz od prądu. — Dokończył Stilinski i z niepokojem pochylił się nad zamroczonym Peterem.

— Żyjesz?

— Uhh.

— Czyli żyjesz. Wygląda na to, że z wilkołaków jest całkiem niezły przewodnik prądu...

— Bawi cię to?

— To tragiczne i zarazem komiczne, więc tak pół na pół. Jak mogłeś zapomnieć odłączyć prąd zanim zacząłeś grzebać w tym nożem?

— Rozproszyłem się zapachem — syknął Hale, wciąż nie podnosząc się z mokrego trawnika. Nawet nie otworzył oczu, a Stiles mógł dostrzec jak z całych sił zaciskał pięści.

— Peter? Złamałeś coś... czy tak po prostu lubisz tarzać się w liściach, bo jeśli druga opcja to mogę zostawić cię z tym samego... no problem.

— Chyba wybiłem sobie bark.

— I pomyśleć, że naprawdę tęskniłem za Beacon Hills. — westchnął Stilinski — Mam nastawić czy...?

— Dawaj.

Stiles modlił się w myślach żeby zapamiętał z kursu wszystko tak jak trzeba. Jeśli uszkodzi wilkołaka bardziej zamiast mu pomóc... to cóż, żegnaj życie. Trzask, kości wracającej na swoje miejsce sprawił, że Stilesa przeszły ciarki. I to nie z rodzaju tych dobrych.

Nawet nie zastanawiał się jak dziwaczenie muszą wyglądać: siedzący tuż obok siebie na mokrej trawie. Hale z głową opartą na kolanach, mamroczący przekleństwa w kilku językach, a on wciąż trzymający ręce na jego ramieniu. Dopiero charakterystyczne chrząknięcie przywołało go do rzeczywistości. Nad nimi stał Derek, a kilka kroków za nim Scott, który wyglądał na mocno zdezorientowanego.

— Czy może mi któryś powiedzieć dlaczego w całym domu zgasło światło? — zapytał Derek. Brzmiał na rozbawionego i jednocześnie zirytowanego.

— To na pewno wina światełek. — odpowiedział pierwsze co przyszło mu na myśl. Młodszy Hale tylko prychnął. — No może tak trochę twojego wujka... — Tym razem zrezygnowane westchnięcie — Nie, serio ja tylko tędy przechodziłem.

— Zapominasz dodać, że podałeś mi nóż i śrubokręt. A to dla mojego uroczego siostrzeńca oznacza, że jesteś współwinnym.

— Co zrobiliście?

— Nic... tylko tak jakby Peter podpiął się pod prąd... a potem pacnął na ziemie.

— Wasza dwójka... osobno działacie mi na nerwy, a kiedy pojawiacie się gdzieś jednocześnie... to chodząca katastrofa — odetchnął głęboko, popatrzył na nich groźnie ze zmarszczonymi brwiami, a potem stał się świąteczny cud i jeden kącik ust Dereka uniósł się lekko do góry. — Stiles zaprowadź go do domu, a Scott pomoże mi z tymi cholernymi światełkami.

 

Stiles nie miał nic przeciwko takiemu rozwiązaniu. Robiło się coraz zimniej, a McCall wywiercał mu spojrzeniem dziury w czaszce. Podniósł się na nogi i pomógł wstać uszkodzonemu wilkołakowi. Peter uwiesił się na nim niczym mdlejąca panienka i Stiles mógł się założyć o wszystkie swoje prezenty, że zrobił to z premedytacją.

piątek, 18 grudnia 2020

DRARRY - Bez planu na przyszłość cz.2

 

***

Uczta powitalna, zapowiadała się na wiele cichszą niż te z poprzednich lat. Rozmowy przy stołach prowadzone były urwanym szeptem, lub co najwyżej półgłosem. Żaden uczeń nie zachwycał się na głos kolejnymi potrawami. Nie słychać też było salw śmiechu ani pojedynczych chichotów. Nawet pierwszoroczni wydawali się dziwnie poważni, jakby doroślejsi niż kiedykolwiek wcześniej.

Na murach i wewnątrz zamku, pomimo przeprowadzonego w lecie remontu, wciąż dało się dostrzec pozostałości po bitwie. Jednak ukruszone ściany czy wciąż nieodbudowane szklarnie, były niczym w porównaniu do wyrw przy stołach. Miejsca pozostawały puste, jakby ludzie bali się, że siadając na miejscu zmarłego współdomownika zrobią coś złego. Choć Malfoy podejrzewał, że prędzej czy później ktoś się zapomni. Pozostaje tylko pytanie: czy reszta go za to zgani czy może raczej odetchnie z ulgą, zrzuci żałobne miny i zacznie żyć udając, że wojna nigdy nie wdarła się za szkolne mury.

Niektóre osoby zginęły podczas ostatniej bitwy, nieliczni odsiadywali swoje wyroki. Jednak większość nieobecnych stanowili uczniowie, którzy bali się wrócić do szkoły. Zwłaszcza, że sytuacja w magicznej Anglii nadal była bardzo napięta. Wciąż pozostawały grupki śmierciożerców, których nie udało się schwytać. Minister, aurorzy i Wizengamot pracowali na pełnych obrotach. Ledwie udawało im się uporać z bieżącym kryzysem, a już wybuchał nowy.

Draco z obojętną miną skanował całe pomieszczenie, od czasu do czasu zawieszając wzrok, na sekundę czy dwie na konkretnych osobach. Jednocześnie starł się nie pokazywać po sobie, że dotknęło go zachowanie pozostałych ślizgonów, którzy starali się trzymać jak najdalej od ich piątki. Draco mógł przysiąc, że jakiś szóstoroczny pisnął, kiedy przechodząc wzdłuż stołu, niechcący musnął go krańcem szaty. Czy to przypadkiem nie kwalifikowało się już jako absurd i totalna głupota? Przyjrzał się wszystkim Wężom, od pierwszego do siódmego roku. Nie znalazł się nawet jeden, który odwzajemniłby spojrzenie. Nagle bardzo zaczęło ich interesować to co mieli na talerzach. Malfoy nie zdołał powstrzymać się od głośnego prychnięcia. To mają być ślizgoni? A gdzie na Salazara podziała się ich słynna ślizgońska solidarność? W pokoju wspólnym mogli zachowywać jak im się żywnie podobało, ale w Wielkiej Sali powinni nadal grać. Snape z pewnością przewraca się w swoim przestronnym grobie z czarnego marmuru. 

 

Z jeszcze większym zdziwieniem zauważył, że ta prawidłowość nie dotyczyła jedynie Slytherinu. Młodsze roczniki traktowały wojennych niedobitków, jakby ci co najmniej zarażali smoczą ospą. O ile stoły Ravenclawu i Hufflepuffu wydawały się w miarę spokojne, tak wśród Gryfonów wrzało jak w cholernym ulu. Malfoy miał pewność, że sprawcą zamieszania był Potter. Chociaż może nie tyle sprawcą co przyczyną?

Bez trudu zlokalizował miejsce w którym siedział Wybraniec. Na samym końcu ławy, tuż obok Weasleya do którego przytulała się Grenger. Pewne rzeczy pozostały bez zmian. To na swój sposób wydawało mu się dziwnie kojące. Zaskakujące było jedynie to, że w pobliżu nie dostrzegł siostry wiewióra. Zmarszczył brwi i jeszcze raz prześledził wzrokiem tłum Gryfonów. Nigdzie, ani śladu. Może nie wróciła?

W końcu zlokalizował ją przy stole Ravenclawu, zawzięcie dyskutującą o czymś z Anthonym Goldstainem. Gdy ponownie zwrócił uwagę na Pottera, ten jakby wyczuwając, że był obserwowany rozejrzał się nerwowo wokół. Szczęście, że Draco nie był jedynym, który został przyłapany na gorącym uczynku. Kilkanaście innych osób z zawstydzeniem odwracało głowy. Malfoy prychnął pod nosem i nie drgnął nawet o milimetr.

Potter w końcu zerknął w jego stronę. Draco z zadowoleniem odnotował fakt, że kiedy ich oczy się spotkały, Złoty Chłopiec z zaskoczenia potrącił łokciem Weasleya. To, co najbardziej zszokowało ślizgona, to brak wrogości w oczach dawnego rywala. Sam też nie rwał się do kłótni czy kolejnych pojedynków. Dorósł i przestało go to bawić. Nie wiedział tylko na ile to był wpływ wojny i niezbyt miłych wspomnień. Czasami zastanawiał się czy, bez tego byłby w stanie tak szybko przejrzeć na oczy? Może wyglądał na swoje osiemnaście lat, ale czuł się o wiele starszy.

Kąciki ust Pottera uniosły się nieco w niepewnym uśmiechu, po czym skinął głową w kierunku wyjścia z Wielkiej Sali.

 

Czego on może chcieć?

 

Malfoya zżerała ciekawość, ale wiedział, że nie mogą od tak ulotnić się z uczty powitalnej. Nieobecności ich dwójki nikt by nie przeoczył. Pokręcił głową. Potter zmarszczył brwi, wyglądał przy tym jak wkurzony, ale zdeterminowany szczeniak. Tak, jakby w jego głowie nie było nic poza myślą: te kapcie będą moje, zeżrę je i nawet gniew pani mnie przed tym nie powstrzyma. Draco, z trudem powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem na wyobrażenie własnej, pokręconej metafory.

 

PÓŹNIEJ.

 

Powiedział powoli, wyraźnie artykułując każdą głoskę, mając nadzieję, że Wybraniec był na tyle bystry, żeby zdołać przeczytać jedno słowo z ruchu warg. Siedząca obok niego Millicenta, rzuciła mu zdezorientowane spojrzenie.

— Mówiłeś coś?

— Tylko kilka przekleństw — odpowiedział automatycznie — Zauważyłaś jak te dzieciaki na nas patrzą?

— Nie da się tego przeoczyć, Draco — odparła, a jej ramiona nieco opadły — Zaczynam mieć wątpliwości czy dobrze zrobiłam odrzucając ofertę Pansy.

— Masz kontakt z Parkinson?

— Już nie — przyznała Millie ze smutkiem — Zgarnęła to co zostało z ich rodzinnego majątku, spieniężyła i wyniosła się do Stanów.

— Dobrze zrobiła — przyznał, choć nie bez żalu w głosie. To coś między nimi, nigdy nie miało szans stać się czymś więcej niż przyjaźnią, ale Pansy była jedną z niewielu osób na których polegał — Daj znać, jeśli się odezwie.

— Oczywiście.

 

***

Pół godziny później, gdy jedzenia na stołach było już znacznie mniej, a rozmowy stawały się z minuty na minutę coraz głośniejsze, Minerwa McGonagall wstała z dyrektorskiego fotela. Odchrząknęła i zastukała trzykrotnie w puchar z wodą.

— Proszę o ciszę! — zawołała, a uwaga wszystkich uczniów natychmiast skupiła się na niej — Ten rok będzie dla nas wszystkich wyjątkowo ciężki. Dlatego mam nadzieję, że wykażecie się ogromną wyrozumiałością i cierpliwością, zarówno wobec siebie nawzajem jak i kadry nauczycielskiej — tutaj minimalnie skinęła głową w kierunku jasnowłosej czarownicy w średnim wieku — Przy okazji przedstawiam nową nauczycielkę Obrony przed czarną magią, Andromedę Tonks

Malfoy rzucił szybkie spojrzenie w stronę Pottera, który z niewielkim, ale szczerym uśmiechem bił brawo. Nie było wątpliwości, Gryfon cieszył się z tego, że widzi Andromedę przy stole prezydialnym. Draco sam nie wiedział co powinien czuć. Będzie uczyć go ciotka, której nigdy nie miał szans poznać.

— Tymczasowym zastępstwem za Hagrida, został Charlie Weasley — tutaj do braw dołączyły również nieliczne chichoty dziewcząt. Malfoy, miał przeczucie, że w tym semestrze Opieka nad magicznymi stworzeniami, będzie jednym z najbardziej obleganych przedmiotów — Pan Weasley, zgodził się przejąć obowiązki opiekuna Gryffindoru — zamilkła na kilka sekund, by prześledzić wzrokiem całą salę — Różnimy się pomiędzy domami jak i wewnątrz nich. Każdy z nas jest odrębną jednostką. Mamy inne charaktery i temperamenty. Zdaję sobie sprawę, że kłótnie czy drobne konflikty są nieuniknione. Nie będę jednak wyrozumiała, jeśli chodzi o akty agresji i nietolerancji. Niezależnie od tego kto się tego dopuści — posłała gryfonom wyjątkowo ostre spojrzenie. Takim samym zmierzyła wszystkie pozostałe Domy — To nierealne abyście się wszyscy lubili. Nie wiem czy zdajecie sobie z tego sprawę, ale pracuję w tej szkole przeszło pięćdziesiąt lat. Wielokrotnie, różne stanowiska były obsadzane przez osoby, które delikatnie mówiąc nie wzbudzały mojej sympatii. Jednak, żadna z nich nigdy nie doświadczyła z tego tytułu żadnych przykrości.

— Nie każdy, może być od razu tak wspaniałomyślny jak ty, droga Minerwo — wtrąciła Trelawney słodkim głosem. Dyrektorka zbiła usta w wąską kreskę i zmroziła koleżankę spojrzeniem, które z pewnością podpatrzyła u Snepe'a

— Macie przyjaciół, kolegów i znajomych. Na pewno otaczają was ludzie, którzy są wam bliscy. Skupcie się więc na nich, a wszystkich których nie lubicie zostawcie w spokoju. Dodatkowe konflikty, to ostatnie czego w tej chwili potrzebujemy.

Po tych słowach rozległy się gromkie brawa. McGonagall cierpliwie czekała aż ucichną.

— Dziękuję za tak entuzjastyczną reakcję. Mam nadzieję, że choć połowa z was zastosuje się do mojej prośby. — oznajmiła chłodno z bardzo subtelnym sarkazmem, ale Draco jako jeden z nielicznych go wychwycił. Uśmiechnął się krzywo i zerknął najpierw na Notta, który patrzył przed siebie niewidzącym spojrzeniem. Potem coś podkusiło go, aby spojrzeć na Pottera. Błąd. Złoty Chłopiec już na niego patrzył. Co prawda na jego twarzy nie było uśmiechu, ale przeczucie podpowiedziało Malfoyowi, że Potter doskonale zrozumiał cierpki humor dyrektorki — Zakazany las, nadal pozostaje zakazany. Wschodnie skrzydło zamku, w którym do tej pory odbywały się lekcje Zielarstwa oraz Starożytnych run, wciąż nie zostało całkowicie wyremontowane. Dlatego, te zajęcia będą prowadzone w klasach na trzecim piętrze. Jak sami doskonale pamiętacie, tamte sale są znacznie mniejsze, co oznacza, że w tym semestrze Zielarstwo oraz Starożytne runy, każdy Dom będzie miał osobno — przerwała na chwilę — Przepraszam, musiałam zerknąć na plan, który był dopracowywany aż do waszego przybycia. Osoby z ósmego, dodatkowego rocznika każde zajęcia mają razem. Wszystkie cztery domy.

Draco zamarł. Dlaczego do diabła tego nie przewidział? W końcu było ich jedynie dwadzieścia cztery osoby. Dopiero po dotarciu do szkoły dowiedzieli się, że dwie dziewczyny z Ravenclawu w ostatniej chwili zrezygnowały z kontynuowania nauki w Hogwarcie i przeniosły się do Beauxbatons.

— Proszę, aby wszyscy z tego rocznika zostali na krótkie spotkanie informacyjne — niby prośba, ale wypowiedziana takim tonem, że nikt przy zdrowych zmysłach nie pomyślałby o jej zignorowaniu — Tymczasem, wszyscy pozostali uczniowie udadzą się wraz ze swoimi opiekunami do pokojów wspólnych. Prefekci poszczególnych domów, zobowiązani są do pomocy pierwszoklasistom w bezproblemowym dotarciu na miejsce. Dziękuję za wysłuchanie oraz życzę miłego popołudnia. Odpocznijcie, bo od jutra lekcje odbywają się już planowo.

niedziela, 13 grudnia 2020

DRARRY - Bez planu na przyszłość cz.1

pov. Draco

***

Draco nie mógł pojąć, że łącznie z nim wracało do Hogwartu jedynie dwadzieścia sześć osób z całego rocznika. Przed wojną samych ślizgonów było więcej! Kiedy Teodor wspomniał mu o tym jakieś pół godziny wcześniej zwyczajnie mu nie uwierzył. Powinien, w końcu teraz to Nott lepiej orientował się w tym co się działo. Jako jeden z nielicznych przeżył ostatni rok ślizgając się pomiędzy stronami tak zgrabnie, że udało mu się uniknąć naznaczenia, jednocześnie jako czystokrwisty nie musiał się martwić o represję ze strony rodzeństwa Carrow. Szczęśliwy sukinsyn. Draco wiele by dał, by być na jego miejscu.

Potrząsnął głową, żeby odepchnąć natrętne myśli. Nie mógł pozwolić sobie w tej chwili na rozżalenie i rozpamiętywanie przeszłości. Przeczytał, w jakimś durnym artykule takie zgrabne powiedzonko: co się stało to się nie odstanie. Ku jego niezadowoleniu, to jedno zdanie pasowało idealnie do wielu decyzji, jakie podjął w swoim życiu oraz ich katastrofalnych skutków. Starał się pamiętać o tym, że mógł skończyć znacznie gorzej. W uroczej celi dwa na dwa z widokiem na szare ściany, lub równie urokliwy korytarz Azbakanu. Może za sąsiada miałby własnego ojca? Ta myśl zabolała niczym dobrze wymierzony cios, albo Cruciatus ciotki Belli. Był mistrzem w słownych potyczkach, głównie dlatego, że bez trudu potrafił dostrzec czyjeś słabe punkty. Nikt jednak nie miał pojęcia, że wobec siebie samego potrafił być równie bezlitosny. Zacisnął zęby z całych sił, byleby nie wyrwał mu się jakiś niechciany dźwięk. Znajdował się wśród osób, które doskonale wiedziały, że potrafił odczuwać i okazywać emocje. Jednak każde z nich miało wystarczająco dużo własnych problemów, by dokładać im jeszcze depresyjne rozterki upadłego księcia Slytherinu.

Wszyscy wydawali się spokojni i opanowani, ale Malfoy znał ich na tyle dobrze aby rozpoznać, że to tylko poza. Wiedział też, że jego nastrój był dla nich równie łatwy do rozszyfrowania. On przejrzał ich, a oni jego... więc po co wciąż grali?

Patrzył na nich na pozór obojętnym wzrokiem i nie mógł przestać zastanawiać się nad tym ile każde z nich ukrywa. Millicenta, Dafne, Blaise i Teodor czwórka... razem z nim piątka niedobitków. Nie miał złudzeń co do tego, że którekolwiek z nich wyszło całkowicie bez szwanku z wojny, a tym bardziej z tego co działo się zaraz po jej zakończeniu. Przesłuchania, procesy, przeszukania posiadłości oraz przejęcia majątku przez ministerstwo. W jego przypadku skończyło się nawet aresztowaniem i osadzeniem w tymczasowym, wewnątrzministerialnym areszcie. Nie udało mu się powstrzymać wzdrygnięcia na wspomnienie ciasnej, przepełnionej celi.

Zanim zdążył otrząsnąć się z szoku po zabiciu Graybacka, już był zamknięty z kilkunastoma innymi śmierciożercami. Wszystkich kojarzył z Hogwartu, chociaż nie każdy z nich był w Slytherinie. Trzech Krukonów, Puchon i Gryfon. Młodzi, niektórzy zaledwie rok wcześniej ukończyli szkołę. Nie trzeba było być geniuszem, żeby domyślić się, że aurorzy wstępnie porozdzielali ich ze względu na wiek. To nie wróżyło dla niego zbyt dobrze, bo jeśli tak to wśród tej zbieraniny musiał być gdzieś Goyle. I niestety nie pomylił się w tej kwestii. Gregory, przez kilka sekund przypatrywał mu się szeroko otwartymi oczami, a przez jego pucułowatą twarz przemknęło tak wiele emocji, że Malfoy z trudem nadążał z ich rozpoznaniem. W końcu Goyle ruszył do przodu niczym rozwścieczony byk, roztrącając przy tym stojących mu na drodze chłopaków. Wykrzykiwał różnorodne obelgi, a reszta współwięźniów słuch niestety miała w pełni sprawny. Wystarczyło jedno słowo, by reszta tego jakże zacnego towarzystwa zwróciła na niego baczną uwagę.

Zdrajca.

Wciąż pamiętał smak własnej krwi, wymieszanej z wymiocinami po wyjątkowo mocnym kopniaku w żołądek. Najbardziej przerażało go to, że nie wiedział ile czasu to trwało. Ból sprawił, że odpłynął świadomością do kary wymierzonej przez Czarnego Pana, do tego co zafundował mu Greyback. Trzy dni morderczej ucieczki przez las. Zawsze wtedy, gdy miał nadzieję, że udało mu się zgubić pościg i pozwalał sobie na chwilę odpoczynku, wilkołak wychodził z cienia. A wtedy zabawa zaczynała się od nowa. Walka, ucieczka. Byle szybciej, dalej. Przez rzekę, bo to powinno nieco zmylić trop... wymykał się, a Greyback i tak zawsze go znajdował. Teraz wiedział, że tak naprawdę nigdy z nim nie wygrywał... Wilkołak pozwalał mu tak myśleć, bawił się nim. Pościg i złapanie ofiary były tym czego łaknął. Martwy lub zbyt ranny nie mógłby zapewnić mu dostatecznie dobrej rozrywki.

Kiedy zaczynał myśleć o tym co się stało, to za nic nie potrafił przestać. Dlatego starał się skupiać na tu i teraz. Wystarczająco popaprane było to, że niemal każdej nocy znów znajdował się w tamtym lesie. Czołgał się po wilgotnej ściółce, jego dłonie tonęły w na wpół zgniłych liściach. Za plecami słyszał stłumione kroki i trzask łamanych gałązeczek, a na końcu przychodził nieznośny, palący ból, gdy ostre pazury wilkołaka zatopiły się w jego ciało. Czasami dla urozmaicenia, nawiedzał go w koszmarach salon jego rodzinnej rezydencji i gadzia morda Volderorta. Jeszcze rzadziej ministerialna cela... pewnie dlatego, że pamiętał zaledwie kilka pierwszych minut. Może któryś z nadgorliwców źle wymierzył cios i zbyt mocno zdzielił go w głowę? Jeśli tak, Draco gotów był mu nawet wysłać, w ramach podziękowania, koc do Azbakanu. Pomimo braku Dementorów więzienie wciąż pozostawało upiorne oraz przeraźliwie zimne. A przynajmniej tak, opisywał je jego ojciec w swoim jedynym liście.

To była pierwsza kwestia jaką zajął się nowy minister wraz z podległymi mu przydupasami. Reforma więziennictwa. Malfoy osobiście uważał, że zmusiła ich do tego ogromna liczba skazanych, a nie troska o ich los. Zostawił to jednak dla siebie, bo czy ważna była przyczyna skoro rezultat był dla niego korzystny?

Azbakan został powiększony i podzielony na kilka osobnych bloków. Nikt poza naczelnikiem nie znał rozkładu, ani zabezpieczeń wszystkich budynków. Podlegli mu pracownicy nie przemieszczali się pomiędzy nimi.

Najsurowszą karą było dożywocie.

Draco był przekonany, że Luciusz nie miał co liczyć na łagodniejszy wyrok. Jakim więc cudem dostał jedynie dziesięć lat? Jeszcze bardziej zaskakujące wydawało się to, że został osadzony w bloku o średnim rygorze. Odsiadujących wyrok śmierciożerców nadal nie można było odwiedzić, ale dzięki nowym przepisom więźniowie cztery razy w roku mogli wysyłać i odebrać listy. Co prawda cała korespondencja była poddawana wnikliwej cenzurze, ale zawsze coś. Draco nie domagał się od matki informacji na temat tego, jak Lucjusz załatwił sobie tak łagodny wyrok w stosunku do udowodnionych mu win. W zasadzie chyba wolał nie wiedzieć kogo zaszantażował lub przekupił jego ojciec, by ich rodzina wyszła tak obronną ręką z kłopotów w które ją wpędził.

Narcyza została skazana na pięcioletni areszt domowy.

On natomiast... chciało mu się śmiać, gdy wspominał swój proces. Ledwie zdążył usiąść, a na salę, jak burza wpadł jakiś młody adwokacina greckiego pochodzenia. Łamaną angielszczyzną zaczął tłumaczyć, że ma do przekazania sędziemu i ławnikom dowody na to, że ten oto Dracon Malfoy został zmuszony do zostania śmierciożercą. A kiedy zrzucił bombę w postaci oświadczenia, że Draco w ostatecznej bitwie walczył po właściwej stronie i nawet pokonał tego wstrętnego Greybacka... Malfoy mógł przysiąc, że połowa ludzi na sali wpatrywała się w niego z cholernymi łezkami w oczach!

Nie mogli go całkowicie uniewinnić, ani skazać, bo tak czy inaczej ktoś mógłby się przyczepić. Dostało mu się głównie za wpuszczenie śmierciożerców na teren Hogwartu. Dwuletni zakaz opuszczania Anglii, oraz przejęcie Malfoy Manor. To drugie nieco ubodło jego dumę, ale miał na tyle rozumu, by nie próbować się odwoływać. Dostali trzy dni na spakowanie rodzinnych pamiątek i części bibliotecznych zbiorów. Po upływie wyznaczonego czasu wpuścili do dworu ministerialnych urzędników w tym Kingsleya Shacklebolta, który jako jedyny nie potraktował ich jak powietrze. Szef biura aurorrów z własnej woli zaproponował, że to on aportuje się z nimi do letniej posiadłości.

Po dotarciu na miejsce, Kingsley założył odpowiednie zabezpieczenia, uniemożliwiające jego matce opuszczenie domu oraz przyległego do niego ogrodu. Draco, początkowo starał się pokazać jak bardzo mu się to nie podobało, ale wystarczyło jedno wysyczane przez matkę upomnienie, by na powrót przywołał na twarz swoją maskę obojętności.

Patrząc na to z perspektywy czasu Malfoy uświadomił sobie, że Shacklebolt zachował się nadzwyczaj uprzejmie. Różnie reagowano na niego w sklepach czy na ulicach. Jedni z mściwą satysfakcją szydzili z upadku jego rodziny. Inni wzdrygali się ze strachu czy może obrzydzenia, sam nie był pewien, i odsuwali się tak daleko jak pozwalała im szerokość chodnika czy przestrzeń między półkami. Bez problemu mógł więc wyobrazić sobie dwóch, napuszonych urzędasów eskortujących ich do letniej posiadłości. Na pewno znaleźliby pretekst, aby przejrzeć ich osobiste rzeczy. A kto wie może i cały dom?

Resztę wakacji spędził z matką. Oboje nie byli skorzy do rozmów o minionych wydarzeniach, a tym bardziej o przyszłości, jaka czekała ich dwójkę w społeczeństwie, które jak oszalałe cieszyło się z ich upokorzenia. Dwa razy spotkał się z Zabinim, którego matka pomimo słabości do czarnej magii, nigdy nie dołączyła do zwolenników Voldemorta. Niestety jej ostatni mąż zajmował dosyć wysoką pozycję w wewnętrznym kręgu. Sam Blasie cudem wybronił się od przyjęcia mrocznego znaku, a w akcie ostatecznej desperacji schował się za spódnicą Dafne. Nie był z tego dumny, ale przyznał, że na tamten moment to było jedyne sensowne rozwiązanie. Greengrassowie, jako nieliczni czystokrwiści od samego początku trzymali się z daleka od Voldemorta. Za ochronę zapłacił pierścionkiem z ogromnym brylantem.

Dzięki Zabiniemu miał też bieżące informacje o tym co działo się w magicznym społeczeństwie. Niby wciąż prenumerował Proroka, ale jak każdy kto był choć trochę inteligentniejszy od gumochłona wiedział, że na przeczytane artykuły należy patrzeć przez palce.

Nie mógł uwierzyć, że naprawdę wciąż istniał ktoś na tyle ograniczony, by potraktować poważnie to co ta gazeta wypisywała o Potterze. A jednak... Blasie powiedział mu, że Gryfon ledwie wychodził z domu, a jeśli już to nigdy nie sam. Nastroje społeczne zmieniały się z dnia na dzień. Czego można było się spodziewać po zaszczutych, sponiewieranych wojną czarodziejach? Rozsądku, pragnienia spokoju i stabilności? Nie. Poczuli odrobinę wolności i swobody, a do głowy wbiło im się pragnienie odwetu. A kto był lepszym celem, niż wyniesiony na piedestał przez poprzednie pokolenia Wybraniec? 

Jakiś idiota w jeszcze głupszym pseudonaukowym wywodzie sugerował, że Potter po pokonaniu Voldemorta stracił magię. Inny zarzekał się z kolei, że widział Harry'ego rzucającego bezróżdżkowe i niewerbalne zaklęcia. Jednak nic nie przebiło obszernego artykułu Rity Skeeter o tym, że Potter na pewno stanie się kolejnym Czarnym Panem. Gorszym niż Voldemort i Grindelwald razem wzięci.

Jako jeden z dowodów przytoczyła to, że Bliznowaty dwa razy przeżył klątwę zabijającą. Szczegółowo opisała też sposób w jaki Wybraniec pozbył się Riddle'a, często używając słów: krwawo, brutalnie i bestialsko...

Malfoy po przeczytaniu tego arcydzieła, nie wiedział czy ma zacząć się histerycznie śmiać czy płakać. Skoro czarodziejskie społeczeństwo tak widziało swojego, cholernego Wybawcę, to jak zareaguje na byłego śmierciożerce, wsiadającego do Hogwarts Ekspress?

Teraz siedząc w przedziale, już w szkolnych szatach i patrząc na pełne napięcia twarze swoich przyjaciół ze Slytherinu wiedział, że będzie tak źle jak się spodziewał.