niedziela, 18 października 2020

Steter - Gorszy Dzień cz.9

***

Monotonny szum wody brzmi dziwnie usypiająco, a unoszący się zapach nagietka i werbeny uspokaja i koi nerwy. Stiles stwierdza, że w jego przypadku to chyba nie do końca wskazane, bo teraz ma wrażenie, że za chwilę uśnie choćby na stojąco. Przemywa twarz i to pomaga tylko odrobinę. Na szczęście McCall już wnosi Petera do łazienki. Gdy tylko poranione plecy wilkołaka dotykają wody, ten natychmiastowo otwiera oczy i zaczyna się wyrywać.

— Peter! Spokojnie. — prosi Stilinski — Musimy oczyścić rany, spokojnie. Nic ci nie będzie. To tylko kąpiel.

— To dlaczego pali jakbyście próbowali zanurzyć mnie w kwasie solnym?! — syczy przez zaciśnięte zęby

— Dlatego, że wszędzie masz jakieś rozcięcia — odpowiada spokojnie Deaton — Woda jest letnia z dodatkiem nagietka i werbeny.

— Werbena? Chcesz mnie naćpać? — prycha i ponownie zaczyna się wyrywać — Możesz nie wiedzieć Stiles, ale to cholerne zielsko działa o wiele silniej na istoty nadprzyrodzone niż na ludzi.

— Tak byłoby prościej, ale jak chcesz. — starszy emisariusz widocznie nie ma zamiaru sprzeczać się z Hale'em. Ich wzajemna niechęć bywa męcząca i znacznie utrudnia Stilesowi życie.

— Nie, nie jak chcesz. — warczy Stilinski — Wiem jak działa werbena na wilkołaki. Muszę powyciągać z ran kawałki szkieł, a później nałożyć na każdą głębszą szramę tą samą leczniczą maź co ostatnio.

— Ona cuchnie. — Peter marszczy nos w obrzydzeniu, ale przynajmniej przestaje próbować wydostać się z wanny.

— Dodatkowo, tym razem muszę nałożyć ją, kiedy będzie jeszcze bardzo gorąca. A to będzie kurewsko boleć. — milknie na kilka sekund żeby dać wilkołakowi czas na przetworzenie informacji. — Na pewno chcesz być wtedy całkiem przytomny?

— Nie.

— Tak właśnie myślałem.

 

***

Najpierw oczyszczają te rany, które Peter ma na plecach, a potem Deaton podtrzymuje nieprzytomnego wilkołaka za ramiona. Tak aby ten nie zsunął się pod wodę i nie utopił podczas trwania zabiegów leczniczych. To byłaby dopiero ironia losu. Stiles stara się być spokojny ale nic nie może poradzić na to, że jego dłonie drżą odrobinę. Na szafce obok wanny znajduje się już całkiem pokaźny stosik odłamków szkła, drzazg i innych bliżej nie zidentyfikowanych drobin, które wyciągnęli z ran wilkołaka. Woda nabrała już dosyć intensywnego różowego zabarwienia. Każda kolejna strużka krwi wypływająca po wyciągnięciu jakiegoś odłamka sprawia, że Stilinski robi się coraz bardziej nerwowy. Niestety nie mogli liczyć na McCalla, ponieważ unoszący się w całym pomieszczeniu zapach werbeny działał również na niego. Alan wyprosił go, gdy tylko zauważył, że Scott zatacza się jak pijany.

— Stiles! Wiesz, że całe tylne siedzenie masz umazane krwią? — pyta Scott gdzieś z okolic drzwi

— Tak, ale jakbyś nie zauważył mam teraz jeszcze inne równie ważne rzeczy na głowie...

— Nie o to mi chodziło... Jeśli chcesz to mogę ci z tym pomóc? — Stiles aż otwiera usta w szoku i patrzy na Deatona w poszukiwaniu potwierdzenia, że się nie przesłyszał. Na co ten tylko się uśmiecha. Stilinski wychodzi z łazienki i niemal od razu wpada na opierającego się o ścianę Scotta.

— Jeśli liczysz na to, że odmówię to mnie nie znasz.

— Znam. — odpowiada McCall — I wiem, że musisz jeszcze opatrzyć tego dupka, a to pewnie trochę potrwa. A ty już teraz wyglądasz na wykończonego.

— Dzień dobroci dla Stilesa?

— Uhm? Znaczy się wiem, że ostatnio ciągle byłem zajęty. Raczej nie dostanę w tym razem kubka z napisem "kumpel roku"?

— Nie, nie dostaniesz. — przyznaje Stiles ostrożnie

— Tak... słuchaj i tak tu jestem. Siedzę pod drzwiami jak idiota, bo nie mogę nawet zajrzeć do środka bez ryzyka zawrotów głowy.

— Przyniosę ci miskę z wodą, odplamiacz i jakąś gąbkę. — mówi głośno, będąc już z powrotem w łazience. Wraca po dwóch minutach i wręcza przyjacielowi jego narzędzia pracy. — Tylko ostrożnie z wilkołaczą siłą. Nie chce mieć dziury w siedzeniu!

— Jasne.

— A i Scotty?

— Hm?

— Dzięki — twarz Scotta od razu się rozjaśnia.

 

***

Oczyszczenie pozostałych ran Petera zajmuje im jeszcze jakiś kwadrans. Wilkołak na szczęście jest w miarę spokojny: nie wyrywa się ani nie próbuje ich atakować. Nawet, gdy Stiles wydobywa wyjątkowo duży kawałek szkła z jego przedramienia. Jedynie od czasu do czasu krzywi się lub cicho warczy.

Przez to, że Scott nie może im pomóc, a Hale jest ledwie przytomny mają trochę trudności z wydostaniem go z wanny. Najpierw wyciągają korek i osuszają go ręcznikiem. Stiles z lekko zaróżowionymi z zażenowania policzkami, zakłada wilkołakowi bokserki. Wie, że to niedorzeczne, ale czuje się bardzo niepewnie pod wnikliwym spojrzeniem drugiego emisariusza. Jest zły sam na siebie, bo przecież nie robi nic złego do cholery! To, że wcześniej zdarzyło mu się zauważyć atrakcyjność Petera, nie znaczy że zacznie go molestować czy coś. Przez te myśli robi się dwa razy bardziej nerwowy. Stara się nie patrzeć na Petera ani tym bardziej na Deatona.

— Opatrujemy go tutaj czy u ciebie w pokoju? — pyta Alan tym swoim opanowanym, wręcz wypranym ze wszystkich emocji głosem.

— W pokoju — odpowiada po krótkim zastanowieniu. — Tak chyba będzie prościej. Ile jeszcze będzie taki półprzytomny?

— Nie krócej niż pół godziny. We dwóch powinniśmy się uporać z nałożeniem lalkarstwa i bandaży zanim się ocknie.

— Świetnie — mówi z wyraźną ulgą. Aż za dobrze pamięta ostatni raz, kiedy musiał nałożyć tą cuchnącą maź. Hale z pewnością również to pamięta — Trzeba iść po McCalla

— Zostań z nim, a ja zawołam Scotta. — Oczywiście, że tak. Stiles przewraca oczami, gdy tylko Alan znika za drzwiami.

 

***

Tak jak powiedział Deaton: we dwóch idzie im dosyć sprawnie jeden nakłada lekarstwo, a drugi bandaż. Po pół godzinie większość ran Hale'a jest już opatrzona, zostały im jeszcze tylko dwie na lewej nodze. Całe szczęście, bo od tego smrodu Stiles ma już mdłości i potworną migrenę. Chociaż z drugiej strony może to być raczej związane z faktem, że zbliża się szósta rano, a on jest kurewsko zmęczony. Woli nie zastanawiać się nad tym jak jednocześnie da radę odpocząć, pilnować Petera i co najważniejsze ukrywać jego obecność przed szeryfem.

 

— Niech ktoś mnie uśpi z powrotem — syczy Peter przez zaciśnięte zęby

— Witamy w świecie żywych — mamrocze cicho Stilinski. Coś musi być nie tak z jego głosem, bo wilkołak dosyć żywiołowo podrywa głowę z poduszki i kieruje swoje całkiem przytomne spojrzenie prosto na niego. — Co?

— A co z tobą?

— Ze mną? — dziwi się Stiles. — Jestem tylko wykończony... Poza tym cały dom cuchnie tym cholernym lekarstwem. A nie wiem za ile mój ojciec zechce wrócić z tej swojej randki.

— Nie będziesz teraz jeszcze sprzątał!

— A niby co powiem ojcu jak zastanie dom w takim stanie? Wiesz tatku to wcale nie tak jak myślisz, nic nie rozkłada nam się w piwnicy ani na strychu?

— Na dobry początek możesz do niego zadzwonić, żeby dowiedzieć się kiedy będzie. — mówi Hale i brzmi na lekko rozbawionego — Zmęczenie ci nie służy — Dodaje, siadając ostrożnie. Następnie zaczyna lustrować swoje zabandażowane ciało.

— Coś nie tak? — pyta Deaton. Stilinski może przysiąc, że słyszy w jego głosie rozbawienie.

— Dlaczego przypominam cholerną mumię?

— Nie marudź — karci go Stiles — Zdejmę to za kilka godzin jak rany się zasklepią. — milknie na kilka sekund i skupia się na obserwacji wilkołaka. Domyślać się co tak naprawdę się dzieje. — Wiem, że maść oprócz tego, że niemiłosiernie cuchnie to w kontakcie z otwartymi ranami wywołuje palący ból, ale jest ich za dużo i są zbyt poważne żeby zostawić je aby same się wygoiły.

— W porządku. — wzdycha wilkołak z bardzo nieszczęśliwą miną — Tak właściwie to dlaczego jesteśmy u ciebie? Nie prościej byłoby opatrzeć to w klinice?

— Nie chcieliśmy ryzykować — odpowiada Deaton

— Niby czym?

— Peter... zabiłeś Deucaliona. — mówi ostrożnie Stiles — A co za tym idzie zostałeś alfą... klinika i zapach wszystkich medykamentów mógł ci się skojarzyć ze szpitalem i śpiączką.

— Co? — Peter wpatruje się w niego jakby przed chwilą oznajmił, że w Beacon Hills wylądowali kosmici.

— Dom Stilesa jest dla ciebie znajomym miejscem. Czujesz się tu bezpiecznie... twój wilk jest raczej spokojny, czujesz? Ani razu odkąd tutaj dotarliśmy nie próbował wyrwać się na powierzchnie — tłumaczy spokojnie Alan — Nie chcieliśmy żebyś pod wpływem stresu uszkodził siebie lub któregoś z nas.

— Cóż... to niewiele ma wspólnego z miejscem — wzdycha Hale. Chyba wcale nie chciał powiedzieć tego głośno. Jeśli za wskazówkę można wziąć to, że jego oczy błysnęły czerwienią, a całe ciało napięło się jak struna.

— To my już raczej pójdziemy — oświadcza nagle Deaton — Nie przejmuj się sprzątaniem, Stiles.

— Ta... znam ten dom niemal tak dobrze jak swój. — dodaje Scott

— Niech wam będzie. — kapituluje Stilinski. Skoro tak bardzo chcą za niego sprzątać to o nie ma zamiaru się z nimi o to spierać. Jeden kłopot z głowy. Po kilku sekundach zostaje sam z Peterem. Peterem, który ledwie przypomina samego siebie. Wciąż zachowuje się jakby ktoś go sparaliżował albo co najmniej poraził prądem. — Co znowu?

— Stiles... ja... nie. Wiesz, że ty... znaczy się to co powiedziałem. Tak jest... tylko... ja. Nie wiem... t nie musi znaczyć. No wiesz, że coś?

— Wybacz, że to powiem, ale bełkoczesz jak potłuczony. Co w sumie jest dosyć zgodne z prawdą. — mówi Stiles — Co powiesz na to, że najpierw odpoczniemy kilka godzin, a potem pogadamy?

— Uhm — przytakuje Hale, ale nie brzmi na uszczęśliwionego

 

***

Peter nie wie jakim cudem w ogóle udaje mu się zasnąć. Musi to zawdzięczać mieszance ogromnego wyczerpania, ran i wciąż unoszącego się w powietrzu lekkiego aromatu werbeny. Chociaż największą zasługę należy przypisać temu, że Stiles śpi tuż obok niego. Ten chłopak ma na niego tak ogromny wpływ... niby wie już od jakiegoś czasu, że Stilinski jest dla niego ważny. Jednak chwile takie jak ta są tego niezbitym dowodem. Stoczył dziś ciężką walkę, a rany wciąż dają o sobie znać. Na nowo uzyskany status alfy powinien sprawić, że będzie pobudzony i niespokojny... A tu proszę, przespał pełne pięć godzin, niczym niemowlę po wyżłopaniu całej butelki mleka.

Nie może powstrzymać cisnącego mu się na usta uśmiechu. A to dlatego, że obudził się tak blisko chłopaka jak jeszcze nigdy. Jasne, nieraz zdarzyło się, że przysunęli się do siebie podczas snu, ale to zupełnie nowa rzecz... Stiles śpi na lewym boku, a Peter obejmuje go ramieniem. Nos wilkołaka schowany jest we włosach Stilinskiego - znajomy zapach sprawia, że wilk Hale'a mruczy niczym zadowolony kociak. Plecy chłopaka są tuż przy jego klatce piersiowej, uda przy udach, a tyłek... ugh! To może okazać się nieco krępujące, kiedy Stiles już się obudzi. Ponieważ nawet bardzo wyraźne widmo śmierci nie jest w stanie osłabić jego libido. Nie, gdy w grę chodzi Stiles.

— Dobrrry — mamrocze Stiles w poduszkę — Długo spaliśmy? Ojciec jest w domu? — pyta, wiercąc się lekko w objęciach Hale'a. Przestaje niemal natychmiast, a jego tętno przyspiesza. Cholera, poczuł? Peter nie wie co zrobić: powiedzieć coś czy nie? Odsunąć się czy udawać, że nie wie o co chodzi?

— Nie widzę zegarka, a nie mam pojęcia gdzie mogą być nasze telefony... obstawiam, że może być blisko pierwszej po południu. — mówi poluźniając nieco objęcia. Tak by Stiles miał możliwość odsunięcia się. Sam jednak pozostaje dokładnie w tym samym miejscu. — Twój ojciec wpadł do domu jakieś pół godziny temu, na szybki prysznic i zmianę ubrań. A później pognał z powrotem do samochodu...

— To chyba dobrze, że go nie ma? Dlaczego mam wrażenie, że coś jest nie w porządku? — drąży Stilinski. Cholera. Czy temu chłopakowi naprawdę nic nie umknie?

— Nie, nic się nie stało.

— Ta jasne. — prycha Stiles pod nosem. Następnie wierci się chwilę, aby w końcu odwrócić się twarzą do wilkołaka. — Więc...?

— Wiem, że nam to na rękę i w ogóle... ale czy jako ojciec-szeryf nie powinien się zainteresować dlaczego jesteś w domu w czasie, gdy powinieneś być w szkole?

— Teoretycznie powinien. Tylko, że wbrew temu co o mnie myślisz nie urywam się nagminnie ze szkoły, a moja średnia jest zawsze jedną z najwyższych... — Stilinski wzrusza ramionami — To trochę zagmatwane, ale po śmierci mamy... odpuszczamy sobie z ojcem drobne grzeszki. Ja nie czepiam się jeśli on wypije trochę szkockiej po wyjątkowo paskudnym dniu, albo gdy nie pojawia się w szkole wtedy gdy powinien i Melissa go w tym wyręcza. A on czasami przymyka oko na to, że nie wracam o tej porze o której miałem albo, że nagminnie zapominam powiadomić go o tym, że ktoś do nas wpadnie...

— Uczciwa umowa — przyznaje cicho Peter

Stiles tylko uśmiecha się w odpowiedzi. Wszystko co nie zostało powiedziane na głos Peter mógł wyczytać między wierszami. To, że Stiles musiał za szybko dorosnąć i zacząć dbać o siebie, a czasami nawet o własnego ojca. Domyśla się, że chłopak czasami chciał być jak jego rówieśnicy - przeciętnym, niewyróżniającym się dzieckiem, ze zwyczajnymi rodzicami... a zamiast tego został na przymus wrzucony w buty dorosłego. I mimo, że jest bystrzejszy niż większość jego rówieśników, to z pewnością zadawał sobie to najgorsze z możliwych pytań, to na które nie ma dobrej odpowiedzi: "Dlaczego to przydarzyło się właśnie mnie?". Hale już na początku ich znajomości zauważył, że więź jaka jest między Stilesem, a szeryfem jest niezwykle silna i nie jest to typowa relacja ojciec-syn. To też w tym jest, ale po śmierci Claudii stali się sobie w jakiś sposób równi. Ma świadomość, że jeśli chce Stilesa to musi zadbać o to by mieć w miarę pokojowe stosunki z Johnem. To będzie sporym wyzwaniem.

— Chyba możemy zdjąć już bandaże — mówi Stiles z namysłem — No może z wyjątkiem tych na ramionach. Te rany były wyjątkowo głębokie i nie sądzę żeby zdążyły się już zagoić...

— Och. Wspaniale. — mamrocze wilkołak pod nosem — Tylko czy najpierw nie powinieneś czegoś zjeść, albo chociaż napić się herbaty? Wybacz, że to powiem, ale nie wyglądasz na zdrowego. Czy może właściwszym określeniem byłoby całkiem przytomnego...

— Tak, herbata zawsze jest dobrym pomysłem. Najlepiej czarna z miodem i cytryną, a dla ciebie?

— Może być taka sama.

 

***

Kwadrans później herbata jest już w połowie wypita, a atmosfera zagęszcza się z każdą mijającą minutą coraz bardziej. Obaj są już na tyle rozbudzeni żeby pamiętać wszystko co się wydarzyło, każde słowo które zostało powiedziane oraz wiedzą, że wciąż jest coś co muszą sobie wyjaśnić. Żaden z nich jakoś nie wyrywa się do tego, by zacząć. Peter zawsze uważał się za kogoś kto ze słowami radzi sobie wyśmienicie. (Tak w przeciwieństwie do Dereka) A tu okazuje się, że kiedy przychodzi co do czego to nie jest w stanie wykrztusić jednego zdania.

— To jak będzie? od-mumifikujemy cię? — Hale oddycha z ulgą, bo to trochę jak odroczenie wyroku.

— Jestem za. — potwierdza Peter — Może mógłbym skoczyć też pod szybki prysznic? — pyta z nadzieją. Wolałby nie śmierdzieć, kiedy będą rozmawiać... albo raczej gdy on będzie mówił o tym co czuje.

— Przykro mi, ale niektóre rany mogłyby otworzyć się na nowo. Myślę, że za kilka godzin powinno być już dobrze.

— A do tego czasu będę cuchnął jak zgniła kapusta, doprawiona odorem skunksa.

— No nie przesadzaj, nie jest aż tak źle...

— Dobrze też nie.

— To lekarstwo: ma działać, a nie pachnieć Fijołkami. — prycha Stiles, pochylając się w jego stronę. Teraz to kolej Hale'a żeby się roześmiać, bo ten gówniarz miał czelność powąchać go i teatralnie zacząć wachlować powietrze koło swojego nosa. — Choć, możesz mieć odrobinę racji... śmierdzi, naprawdę... intensywnie.

— Wyobraź sobie jak ja to odbieram.

— Najważniejsze, że działa. Jakoś wytrzymamy. Powiedzmy... do ósmej wieczorem?

— Szóstej? — Peter robi najlepsze szczenięce oczy w całym swoim życiu. Stiles pozostaje niewzruszony. — Proszę o skrócenie wyroku, wysoki sądzie? — Stilinski wydaje się lekko rozbawiony. Dobre i to.

— Siódma. I ani minuty wcześniej.

 

***

Zdejmowanie bandaży jest niemal tak samo czasochłonne jak ich zakładanie. A najgorsze ze wszystkiego jest to, że po ich usunięciu nieprzyjemny zapach lekarstwa staje się jeszcze gorszy.

— Może lepiej zostawmy resztę w spokoju? — pyta z nadzieją Hale — Pozbędziemy się ich dopiero przed prysznicem?

— Chciałem zerknąć czy wszystko goi się tak jak trzeba... — Stiles brzmi na niezdecydowanego. Najwyraźniej i jego drażni odór maści, ale wciąż jest gotowy go znieść, byleby tylko sprawdzić czy nie dzieje się nic złego — Żadna rana nie przysparza ci większego bólu niż pozostałe? Nie czujesz takiego charakterystycznego pulsowania... wiesz od zbierającej się ropy?

— Nie, lekko szczypią i swędzą jak cholera. Czyli wszystko w normie... goi się na mnie jak na psie — próbuje zażartować, ale Stiles raczej tego teraz nie docenia. Patrzy na Petera gniewnie marszcząc brwi i to wystarczy żeby wilkołak natychmiast spoważniał — Stiles... nic mi nie będzie, wiesz o tym? Pocierpię jeszcze kilka godzin, jutro zostaną już tylko blizny, a za dwa dni nie będzie widać, że w ogóle byłem ranny.

— Niby wiem... ale to nie wyglądało dobrze. — Stilinski krzywi się na samo wspomnienie poturbowanego ciała — Cały pokryty byłeś krwią i ledwo kontaktowałeś... Czy ty masz chociaż pojęcie ile czasu zajęło nam oczyszczenie wszystkich ran?

— Domyślam się, że to nie był przyjemny widok... gdyby sytuacja się odwróciła i to ja musiałbym opatrywać ciebie pewnie reagowałbym tak samo o ile nie gorzej. — przyznaje Peter, cały czas uważnie obserwując twarz Stilinskiego. Chłopak wydaje się lekko nieobecny. Wpatruje się we własne dłonie ze zmarszczonymi brwiami, a jego oddech przyspiesza. Trochę jakby coś go wystraszyło lub wytrąciło z równowagi.

— A te ugryzienia na ramionach?

— Bolą jak diabli, ale czułbym gdyby któraś z ran się paprała. To twoje lekarstwo jakkolwiek nieprzyjemne dla mojego nosa jest bardzo skuteczne. — zapewnia i najwidoczniej to właściwa rzecz do zrobienia, bo chłopak nieco się uspokaja

— To dobrze, bo ostatni tydzień całkiem mnie wyczerpał... wolałbym żeby obyło się bez niespodzianek. Szczerze to mam ochotę odciąć się od wszystkich i wszystkiego na dzień lub dwa. — mówi i po jego minie od razu widać, że czuje się z tego powodu winny. Ten chłopak jest niesamowity, ale ktoś musi pilnować żeby w tym całym nadnaturalnym bałaganie nie zapominał o sobie. Peter bardzo chętnie podejmie się tego zadania, na pełen etat - siedem dni w tygodniu po dwadzieścia cztery godziny na dobę...

— Jakiś czas temu myślałem o czymś podobnym... — przyznaje, wracając myślami do momentu w którym zapach Stilesa skojarzył mu się z lasem i od tamtego momentu pomysł krótkiego wypadu na szlak wciąż do niego wraca. — Kilka dni, może tydzień gdzieś po środku niczego... Teraz, kiedy ponownie jestem alfą to niesie ze sobą dodatkową korzyść. Będę mógł w spokoju dojść do ładu ze swoją wilczą stroną. Chcesz się przyłaczyć?

— Tak całkiem bez kontaktu ze światem? — Stilinski brzmi na tak samo zaciekawionego jak i przerażonego — Chyba nie dałbym rady... Poza tym nie wolisz być wtedy sam?

— Nie chce być sam, a nawet nie powonieniem... muszę mieć pewność, że nie dam się ponieść podczas pełni, a skoro nie mam własnego stada ani rodziny dlatego...

— Liczysz na pomoc emisariusza?

— Właściwie, to nawet o tym nie pomyślałem — Peter ma ochotę odgryźć sobie język. No i po co on to do cholery powiedział?! Teraz oczywiście Stiles wpatruje się w niego wyczekująco, a te jego brązowe ślepia działają na Hale'a jak serum prawdy. Co on ma zrobić?! Powiedzieć?! Tak teraz... bez żadnego przygotowania? Może lepiej byłoby uciec przez okno...

Hale kilka razy otwiera i zamyka usta. To musi wyglądać przezabawnie, ale Stiles jakoś się nie śmieje. Właściwie jego twarz z każdą sekundą coraz bardziej przypomina obojętną maskę, ale Peter dzięki swoim wikołaczym zdolnościom bez trudu może wyczuć jego szalejące emocje - rozczarowanie, smutek, złość, zmieszanie, wstyd, zawód? Niestety nie potrafi zgadnąć dlaczego chłopak czuje to wszystko.

— Stiles? Co się dzieje?

— Nic — mamrocze pod nosem — Myślałem po prostu, że skoro nie najgorzej ostatnio się dogadywaliśmy to myślisz o tym żebym... No wiesz? Ty jesteś wilkołakiem, alfą. Będziesz tworzył stado i tak dalej... A ja jestem emisariuszem...

— Ty...chcesz? Poważnie?

— Wiem, wiem. Głupio wyszło, co nie? — Stiles próbuje się uśmiechnąć, ale efekt jest raczej mizerny. — Ale luz, blues i solone orzeszki...

— Że co, proszę?

— W sensie nie było sprawy. — tłumaczy i brzmi na coraz bardziej zdenerwowanego — Wszystko gra!

Hale przez chwile wpatruje się w Stilesa bez słowa. Starając się jakoś uporządkować to czego właśnie się dowiedział. Czy to możliwe aby szczęści aż tak mu sprzyjało? Musi się jednak upewnić.

— Chcesz zostać emisariuszem mojego stada? — pyta i nawet nie stara się ukryć jak wielkim jest to dla niego zaskoczeniem — Mojego wciąż nieistniejącego stada, dodajmy dla ścisłości... Wiesz, że przede mną niesamowicie ciężkie miesiące? Nie wiem czy będę mógł zaryzykować ugryzienie kogokolwiek, a na pewno nie obędzie się bez wkurzenia łowców z całego hrabstwa... nie wspominając o Calaveras.

— Zawsze możesz przyjąć kogoś już przemienionego, albo zastosować ten sam manewr co Derek. Zaproponować ugryzienie, dać wybór... najlepiej komuś, komu wilkołactwo mogłoby uratować życie lub przywrócić sprawność...

— Może, mógłbym... — mamrocze cicho, wciąż wpatrując się w chłopaka z rosnącym niedowierzaniem. — Wracając jednak do sedna naszej rozmowy, Stiles... To co z McCallem? Za rok, może nawet mniej on również będzie budował własne stado. — Peter nie wie jak ma ubrać w słowa to co ma do przekazania. Tak aby Stilinski dobrze go zrozumiał.

— Wiem.

— Nie chcesz być w jego stadzie? Wydawało mi się, że pomimo jakichś drobnych kłopotów wciąż jest twoim najlepszym kumplem?

— Bo nim jest...

— To dlaczego...?

— Zaczynasz brzmieć jak pięciolatek: dlaczego? po co? — Stiles stara się zamaskować zawstydzenie, irytacją. Dopiero to uświadamia Hale'owi, że nastolatek czuje się odrzucony. — Mógłbyś po prostu uwierzyć, podziękować... powiedzieć, że nie wytrzymasz z moim ciągłym ględzeniem i zapomnielibyśmy o sprawie. — mamrocze pod nosem i Peter nie jest do końca pewien czy to miało dotrzeć do jego uszu.

— To nie tak. To zupełnie nie o to chodzi — mówi pospiesznie wilkołak — Chce cię w moim stadzie... Nie masz chyba pojęcia jak bardzo by mi to ułatwiło życie. Ale nie potrafię znaleźć żadnego racjonalnego powodu dla którego TY chciałbyś użerać się codziennie z kimś takim jak ja.

— Przecież teraz się dogadujemy?

— Znasz mnie. Wiesz, że potrafię być całkowitym dupkiem. Czasami wciąż nie radzę sobie sam ze sobą i wilk wychodzi na pierwszy plan.

— To w takim razie chyba dobrze się składa, że twój wilk mnie lubi, prawda?

— Zauważyłeś?! — pyta odrobinę spanikowany Hale.

— Do teraz nie wiedziałem czy to moja zasługa czy raczej tego, że ostatnio wciąż coś się działo. — przyznaje Stiles — Myślałem, że może jesteś skupiony na przeżyciu, a podążanie za jednym z pierwotnych instynktów jest dla wilkołaków czymś naturalnym...

— To nie to...

— Czyli pozostaje moja skromna osóbka?

 

piątek, 16 października 2020

Gorszy Dzień - Steter cz.8

***

Tak naprawdę to Peter nie wierzy, że wciąż żyje. Nic nie przemawiało na jego korzyść w tym starciu. Deucalion był potężniejszy i zdecydowanie bardziej doświadczony w walce. Bezwzględny i precyzyjny. Przede wszystkim był wilkołakiem alfą, jednym z najpotężniejszych na świecie. Żadna beta nie powinna być w stanie mu zagrozić. A już z pewnością nie Peter Hale, który był raz za razem odrzucany przez własne stado. Więc właściwie była to walka alfy z prawie-że-omegą.

A jednak jakimś cudem to właśnie Hale przeżył, a przynajmniej wszystko na to wskazuje. Oddycha i jego serce wciąż bije. Tylko, że to nigdy wcześniej nie było tak bolesne. Musi mieć połamane żebra i z całą pewnością nie są to jego jedyne obrażenia. Lewa noga rwie go niemiłosiernie i nie jest w stanie zliczyć wszystkich ran jakie pozostawiły po sobie kły i pazury Deucaliona. Wciąż ma zaciśnięte powieki i leży zaledwie parę centymetrów od ciała drugiego wilkołaka. Próbuje jakoś ułożyć sobie w głowie to co się wydarzyło. Jednak to trudne... po pierwsze dlatego, że podczas walki oddał całkowitą kontrolę swojej wilczej stronie.

Kiedy w końcu udało mu się zatopić zęby w karku alfy, jedyne o czym był w stanie myśleć to: zdychaj, zdychaj. No już! I szczerze jakoś nie potrafi wykrzesać z siebie choć iskierki poczucia winy. Wie, że alfa chciał dla niego dokładnie tego samego. I gdyby Deucalion nie rozproszył się na chwilę bolesnym wrzaskiem Jennifer, to Peterowi nie udałoby się zadać tak celnego ciosu. Trzymał się na nogach tyko dzięki determinacji i świadomości, że jeśli on zginie to reszta z całą pewnością podzieli jego los. Gdy alfa przestał się wyrywać, a jego ciało stało się bezwładne, Peter stracił równowagę. Runą wraz z martwym wilkołakiem na posadzkę. Ból w klatce piersiowej oszołomił go na dłuższą chwilę. Miał ogromny problem ze złapaniem oddechu i nie znajdował w sobie wystarczająco siły by odsunąć się od Deucaliona.

Kilka razy prawdopodobnie odpłynął i za każdym razem, kiedy wraca mu świadomość ból i odór krwi ponownie go oszałamia. Ma ochotę wyć, ale jedyne na co ma siłę to coś pomiędzy psim skomleniem, a ludzkim szlochem. Chce po prostu stracić przytomność i obudzić się dopiero, kiedy odtransportują go do kliniki Deatona. Nie to, że liczy na Dereka, ale Stiles z pewnością...

Nie wie dlaczego chłopak jeszcze się nad nim nie wydziera ani nie rzuca w kierunku innych tu obecnych jakichś złośliwych uwag...

Cholera.

Przypomina sobie, że ich pierwotny plan był inny. Nie miał zabijać Deucaliona. Jednak Stiles nie jest chyba na tyle głupi żeby o to się teraz złościć? Przecież sam mu powiedział! Peter wyraźnie słyszał:

 

— Nawet jeśli będzie to znaczyło, że muszę go zabić?

— Jeśli wybór będzie: my albo on, to tak..

 

Nie, Stilinski jak na takiego gówniarza jest dosyć mądry. To nie to. Hale zmusza się do tego żeby dźwignąć się na łokciach. Stara się wokół rozejrzeć, ale to nie jest proste, bo całe pomieszczenie wiruje, a do oczu skapuje mu krew zmieszana z kurzem. Ktoś do niego podchodzi i chyba coś mówi, bo jego usta się poruszają. Tylko, że wilkołak nie rozróżnia poszczególnych słów. Słyszy tylko jednostajne brzęczenie.

Chyba w końcu do tego kogoś dociera w jakim stanie jest Peter, bo przestaje coś gorączkowo tłumaczyć. W zamian stara się go zmusić do podniesienia się z betonu. Całe ciało Hale'a spina się od nieznośnego bólu. Warczy ostro. I w zamian drugi wilkołak odwarkuje. Jednak nie zaprzestaje prób postawienia go do pionu. Pieprzony sadysta.

Hale bardziej wyczuwa niż zauważa ruch po swojej prawej stronie. Odwraca się i wciąga powierzę. Zapach jest znajomy. Wilkołak, alfa... Derek. Nie jest pewien, co siostrzeniec zamierza zrobić. Ich historia pełna jest wszelkich możliwych emocji i zwrotów akcji. Jak te popierdolone brazylijskie telenowele. Na szczęście Derek pomaga temu drugiemu ciapowatemu wilkołakowi go podnieść. W zasadzie to bardziej go ciągną niż prowadzą i w innych okolicznościach z pewnością czułby się z tym źle. Teraz jest mu wszystko jedno. Ciężko jest przejmować się dumą, kiedy cały lepi się od krwi.

W końcu usadawiają go za załamaniem jednej ze ścian. I Hale pomimo wciąż nieostrego wzroku może dojrzeć tam jeszcze trzy osoby. Z tym, że tylko cuchnący wszelkimi medykamentami facet jest się rusza. Pozostała dwójka leży ułożona tuż koło siebie i gdyby nie wolne bicie ich serc można by uznać ich za trupy.

— Musisz go przywołać z powrotem — ponagla go Derek — każdy z nas próbował, ale on wciąż się nie budzi. Deaton twierdzi, że nawet nie opuścił jeszcze ciała Jennifer.

— Co? — To jedyne co jest w stanie wycharczeć przez wysuszone gardło

— Peter! Skup się. Stilies nadal nie wrócił z tej swojej podróży astralnej.— tłumaczy — Musisz trzy razy wypowiedzieć jego imię.

I nagle wszystko wskakuje na właściwe miejsca. Deucalion-alfa. Jennifer-darach. I ich szalony, desperacki plan. Stiles wspomniał coś o tym, że to on najprawdopodobniej będzie musiał sprowadzić go z powrotem. Co prawda nigdy nie wyjaśnił dlaczego... A Peter świadomy tego ile on sam wciąż ma sekretów nie naciskał.

Wygląda na to, że nie wszystko poszło po ich myśli. Martwy Deucalion, prawie-że-martwy Peter i nieprzytomny Stilinski. Nachyla się bardziej w stronę nastolatka i zatrzymuje się dopiero wtedy, kiedy jest w stanie poczuć jego słaby oddech na skórze.

— Stiles — mówi cicho — Stiles — powtarza nieco pewniej — Stiles!— Podnosi głos, trochę tak jakby opieprzał za coś chłopaka, a może jakby próbował przewołać go z daleka?

Przez kilka ciągnących się niemiłosiernie sekund nic się nie dzieje. Hale szykuje się do kolejnej próby, ale wtedy właśnie Stiles otwiera oczy. Wciąga do płuc potężny haust powietrza i niemal od razu zaczyna się krztusić od unoszącego się kurzu.

Hale nie jest w stanie dłużej usiedzieć w takiej pozycji. Nie jest pewien co właściwie ma uszkodzone żebra czy płuca... a może jedno i drugie. Wie natomiast, że oddychanie boli. Bardzo boli. Dlatego nie przejmując się już niczym ani nikim pozwala sobie na odpłynięcie. Tylko ułamkiem świadomości rejestruje jeszcze fakt, że jakimś cudem nie uderza głową w twardą posadzkę.

— Peter?! — ktoś wrzeszczy mu tuż przed twarzą — Peter?! — niechętnie podnosi powieki. Zrobił co było do zrobienia. Świetnie. Cudownie. Czy teraz wszyscy mogliby się odpieprzyć?

— Czego? — warczy

— Uroczy jak zawsze — prycha Stiles — Udało się. — nastolatek szczerzy się jak głupi

— Nie do końca...

— Udało się — powtarza tym razem twardszym głosem, a w jego spojrzeniu jest coś ostatecznego — Żyjemy, prawda?

 

***

Stiles wciąż jest cholernie skołowany po powrocie z podróży astralnej. Ciężko jest mu się ruszać czy choćby mówić. Głowa boli go niemiłosiernie, a skurcze żołądka oraz nieustające dudnienie w uszach, podpowiada mu że najprawdopodobniej dorobił się kolejnego wstrząśnienia mózgu. Po prostu świetnie. Dodatkowo czuje jakby jego ciało ważyło co najmniej tonę. Uchyla na próbę powieki, ale wszystko wydaje się zbyt jasne. Na powrót zamyka oczy i stara sobie ułożyć w głowie wydarzenia ostatnich godzin.

Wie, że coś poszło źle.

Ostatnie co pamięta, zanim wszystko stało się przeraźliwie jasne to, że udało mu się uleczyć obrażenia Jennifer, a pozostałą, skażoną moc nemetou wyrzucił z jej ciała. Właśnie wtedy stało się coś czego nie przewidział - Blake po pozbyciu się tych nagromadzonych emocji całkowicie opadła z sił, ale zanim zemdlała zdążyła jeszcze zamknąć umysł tak szczelnie, że Stilinski został w nim uwięziony.

Oboje z Jennifer byli zamknięci w jej ciele. Dodatkowo od pozostałych odgradzał ich jeszcze okrąg z jarzębu wzmocnionego szałwią. Jedynie Deaton byłby w stanie bez problemu się do nich dostać. Niestety, starszy emisariusz utknął po drugiej stronie magazynu, a drogę do tej części blokowały mu walczące wilkołaki. Stiles był przekonany, że już po nich...

Dlatego, kiedy ponownie otwiera oczy upewnia się, że jest sobą. Podnosi prawą rękę tak by móc jej się dokładnie przyjrzeć. Z ogromną ulgą zauważa znajomy układ pieprzyków oraz bliznę po oparzeniu między kciukiem, a palcem wskazujący. Kolejny raz udało mu się przeżyć. To jednocześnie bardzo budujące i nieco niepokojące, bo przy jego trybie życia już dawno powinien wąchać kwiatki od spodu. Coś jak szósty zmysł podpowiada mu, że musiało wydarzyć się coś nietypowego... Chociaż w zasadzie, przeciętny człowiek wiele z tego co im się przytrafia uznałby za szalone i niezwykłe. Już nawet pomijając ten drobny szczegół, że wilkołaki są wśród nas.

 

Właśnie! A co do wilków, to co z nim? Wszyscy żywi?

 

Stilinski niepewnie rozgląda się na boki i pierwsze co widzi to umazanego krwią, poranionego Petera, siedzącego tuż przy jego nogach. Zanim zdąża powiedzieć cokolwiek, spojrzenie wilkołaka robi się mętne, a on sam osuwa się na ziemie. Stiles jakimś cudem zdąża przytrzymać go odrobinę i pokierować tak żeby głowa Hale'a znalazła się na jego kolanach. Nie wie co ma zrobić, bo sam ledwie utrzymuje oczy otwarte. Jest tak zmęczony, że myśli mu się plątają, a powiedzenie choćby słowa wydaje się być ponad jego siły. Wzdryga się, gdy czuje jak po prawej ręce prześlizguje mu się coś ciepłego. Podnosi się kilka centymetrów z ziemi i wykrzywia szyję w taki sposób, że może zobaczyć co się dzieje. Dostrzega na swojej dłoni stróżkę świeżej krwi. Nie ma żadnych nowych rozcięć, więc to prawdopodobnie wilkołak wciąż się nie uleczył, a Stiles starając się go przytrzymać niechcący otworzył ranę. Powoli siada, próbując jednocześnie nie zrzucić głowy Petera ze swoich kolan. Co jak co, ale kolejny guz nie jest mu potrzebny... Gdy już siedzi zauważa, że zaledwie metr od nich znajduje się reszta: Derek z nieprzytomną Jennifer w ramionach, dziwnie cichy Scott i Deaton z rozciętą głową.

— Co... ci? — stara się powiedzieć coś więcej, ale gardło ma straszne suche, a w ustach czuje posmak ziemi. Nie jest szczególnie zdziwiony skoro wszędzie tutaj zalega kilkucentymetrowa warstwa kurzu.

— Nic mi nie będzie — uspokaja go Alan. W międzyczasie Scott podchodzi do niego z butelką wody. Stiles dziękuje lekkim skinieniem głowy i od razu wypija niemal połowę. To go nieco orzeźwia, przypomina sobie o tym, że powinien sprawdzić skąd ta świeża krew. Delikatnie odgarnia to co zostało z koszuli Petera i aż zachłystuje się powietrzem, bo to nie jest jedna otwarta rana. Całe plecy oraz tors wilkołaka są plątaniną mniejszych i większych szram. Niektóre zdążyły się już zasklepić, ale te głębsze wciąż krwawią.

Nie jest do końca pewien czy wszystko wyleczy się bez medycznej pomocy. Najlepiej będzie zdać się na Deatona... Chociaż rany zadał alfa, a oni wciąż ich nie oczyścili. Stilinski zauważa, że oprócz zwyczajnego brudu w ranach tkwią liście i kawałki szkła... tak to z pewnością nie pomaga na proces gojenia. Podnosząc głowę napotyka wzrok młodszego Hale'a.

— Wyliże się — mówi Derek cicho, a Stilinski mógłby przysiąc, że w jego głosie słychać ulgę. Przygląda się uważnie wilkołakowi, a ten odpowiada swoim firmowym grymasem. — No co?

— Pamiętasz naszą umowę? — pyta z lekkim wahaniem. — Jeśli Peter pomoże nam pokonać Deucaliona to spróbujesz się z nim dogadać?

— Pamiętam. — odpowiada powoli, jakby z namysłem — Sęk w tym, że on jakimś cudem sam pokonał najsilniejszego wilkołaka alfę jakiego znam.

— I co z tego?

— Teraz sam stanie się alfą, geniuszu — prycha Hale — Nie potrzebuje już mnie... tylko własnego stada. — milknie na kilka sekund — Tak samo jak Scott.

— CO?!

— Udało mu się zniszczyć tę twoją super, wzmacnianą barierę i to coś w nim zmieniło... stał się alfą. — obaj zerkają na McCalla — Mama opowiadała mi taką historie na dobranoc o alfie, której siła tkwiła nie w liczebności stada, ale w niej samej. Tylko zawsze myślałem, że to zwyczajna bajka dla dzieci.

— Chcesz mi powiedzieć, że od teraz w Beacon Hills będą aż trzy watahy?

— Nie do końca... Scott nie urodził się wilkołakiem i nigdy nie brał pod uwagę zostania przywódcą, bo myślał, że jedyna opcja to zabicie innego alfy. — McCall przytakuje skinieniem głowy, ale poza tym nie wtrąca się w rozmowę. Stiles sądzi, że to wszystko chyba do Scotta wciąż nie dotarło. — Na początku może mu być ciężko kontrolować nowe umiejętności, a jeszcze dochodzi do tego kwestia instynktu... Niby bety i alfy nie różnią się aż tak bardzo, ale dla niego będzie to podwójnie trudne. Ze względu na to, że nie był na to przygotowany oraz fakt, że jest bardzo młodym wilkołakiem. Przecież zaledwie rok temu przemienił się po raz pierwszy.

— Chyba nie stanie się oszalałą bestią biegającą po rezerwacie, zmieniającą wszystkich, których napotka na swojej drodze?!

— Zrobię wszystko co się da żeby tak się nie stało...

— Ja, również. — oświadczył Deaton

— Czyli konkretnie: co?

— Nauczę go tego co sam potrafię. — mówi Derek z rzadko spotykaną u niego pewnością — Deaton też z pewnością rzuci kilkoma mądrościami. — tutaj Hale uśmiecha się krzywo w stronę starszego emisariusza. — Minie kilka miesięcy, może kolejny rok zanim Scott stworzy własne stado. Zresztą nawet jeśli obaj pozostaniemy w Beacon Hills to nie znaczy, to nie musimy ze sobą rywalizować. Raczej żaden z nas nie ma ochoty tworzyć kilkudziesięcioosobowej watahy ani poszerzać terytorium. Dogadamy się...

Stilesowi wydaje się, że w tym oświadczeniu jest coś więcej. Drugie dno którego jeszcze nie umie dostrzec. Potrzebuje kilku minut na zebranie myśli. W tej chwili nic co przychodzi mu do głowy nie jest logiczne. Jedyne czego jest pewien to to, że od teraz wszystko się zmieni.

 

Deucalion nie żyje, a Jennifer przestała być mrocznym druidem.

To koniec pewnego etapu...

 

Może nie wszystko jest tak jak to sobie zaplanowali, ale na to i tak były małe szanse. Stiles w zasadzie jest wdzięczny Wszechświatowi, że to Jennifer przeżyła, a nie Deucalion. Woli nawet nie zastanawiać się co zrobiłby im Derek gdyby było na odwrót... Pozostaje jeszcze kwestia wydostania się z tych nawiedzonych magazynów. Cały czas ma problem z ustaniem na własnych nogach, a ból głowy nasila się przy każdym nawet najdrobniejszym ruchu. Peter na przemian traci i odzyskuje przytomność. Raczej obaj nie są w stanie prowadzić dzisiaj samochodu. Ktoś inny będzie musiał ich odwieść. I tym kimś z pewnością nie będzie Derek, bo sam ma gdzieś niedaleko zaparkowane Camero. Zresztą on i tak prawdopodobnie będzie się chciał skupić na Jennifer.

Stilinski kieruje swój wzrok na Scotta, ale młody wilkołak nawet tego nie dostrzega. Cały czas przygląda się leżącemu niedaleko ciału Deucaliona. On sam nie czuje właściwie nic poza ulgą, a przecież przyczynił się do tej śmierci o wiele bardziej niż Scott czy Derek... Powiedział Peterowi, że jeśli nie będzie innego wyboru to ma zrobić wszystko, żeby wyciągnąć ich z tego cało. Stiles wciąż nie wie co dokładnie zawiodło w ich planie, ale patrząc na obrażenia Deatona może mieć pewne podejrzenia... Alan nie zamknął Deucaliona w kręgu i Peter zrobił to co obiecał. Czy to czyni Stilinskiego odpowiedzialnym za tę śmierć? Możliwe... Tylko czy to coś zmienia? Nie.

Wybór: my lub on...

— Jedźmy stąd, dobrze? — proponuje Stilinski cicho, bo powinni w końcu zająć się rannymi i poinformować resztę stada, że kolejny raz udało im się przeżyć. Allison, Lydia i Isaac zapewne z nerwów zdążyli się kilka razy pokłócić, a kto wie może nawet pobić? — Zadzwonię do Argenta, żeby pomógł nam z ciałem. — dodaje mniej pewnie. Co najdziwniejsze Derek jest tym, który reaguje jako pierwszy.

— Jestem za. — przytakuje posyłając w stronę Stilesa niewielki uśmiech. Coś jak podziękowanie.

Obaj wiedzą, że tak będzie prościej. W końcu łowcy właśnie na tym najlepiej się znają. Na pozbywaniu się ciał zabitych w taki sposób aby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Stiles rozumie też dlaczego Hale sam nie poprosiłby Chrisa o pomoc. Chociaż zarówno on jak i Allison są o wiele bardziej ludzcy cała reszta ich rodziny, to wciąż są dla Dereka żywym przypomnieniem tego co zrobiła mu Kate.

 

***

Chris pojawia się niecałe pół godziny później. Nieważne ile przepisów złamał po drodze, Stiles i tak będzie mu dozgonnie wdzięczny. Ma serdecznie dosyć tego miejsca. Cały czas czuje jakby ktoś się w niego wgapiał. Jeszcze kilka minut i byłby gotowy poprosić któregoś wilkołaka, żeby pozbawił go przytomności. Wie, że Deaton również to odczuwa, ale najwyraźniej nie tak mocno jak on. Najprawdopodobniej to kwestia doświadczenia w blokowaniu wpływu otoczenia. Stilinski nie umie jeszcze tak dobrze nad tym panować. Okazuje się, że bycie emisariuszem wcale nie jest tak proste i bezproblemowe jak mu się wydawało na początku. Ma to też swoje plusy.... tylko, że w tej chwili jakoś nie umie się na nich skupić. Z każdej strony otacza go ta dziwaczna aura. Stiles obiecuje sobie, że jak tylko wydobrzeje po dzisiejszych wydarzeniach od razu zacznie szukać kogoś kto zna się na takich rzeczach: Śmierci i miejscach w których jest ona częstym bywalcem. Czuje się odrętwiały, jakby zmarznięty od środka. Jest z nim odrobinę lepiej, gdy Peter się budzi. Skupia się na wilkołaku oraz jego obrażeniach. Jednak starszy Hale nie pozostaje świadomy zbyt długo. Za każdym razem trwa to minutę czasem dwie, a potem znów odpływa.

 

— Nie spodziewałem się, że Deucalion skończy w ten sposób — przyznaje Argent — Odkąd pamiętam Gerard toczył z nim swego rodzaju grę.

— Jeden wart drugiego — podsumowuje Derek

— Nie będę się z tym kłócił — Chris mówi obojętnie — Nie każdy potwór ma swoją stronę w bestiariuszu... A mój ojciec na nią solidnie zapracował.

Po tym stwierdzeniu zapada cisza, bo żaden z nich nie wie co można by jeszcze dodać. Stiles jest zbyt zmęczony na bycie zwyczajnym sobą. Inaczej już paplałby o czymkolwiek byleby trochę rozładować atmosferę. Reszta popatrzyłaby na niego jakby nagle wyrosło mu kilka dodatkowych głów. Potem, Derek kazałby mu się zamknąć, ale nieprzyjemny temat odszedłby w niepamięć.

*

— Kto będzie robił za szofera Stilinskiego? — pyta niespodziewanie Hale — Scott?

— O w życiu! Nie wpuszczę go już za kierownice! — protestuje natychmiastowo Stiles — Po jego ostatniej przejażdżce naprawiałem Jeepa przez tydzień. — Scott ma minę jakby chciał dodać coś na swoją obronę. Jak nic coś o tym, że ten samochód swoje już przejeździł i bardziej nadaje się do muzeum niż na drogę. Tym razem jednak powstrzymuje się od wypowiedzenia tego bluźnierstwa na głos. Być może jest dla Scotta jeszcze nadzieja, jak widać nawet on potrafi uczyć się na błędach przeszłości.

— W porządku, mogę ich odwieźć do domu — proponuje Alan.

Stilinski przez kilka sekund przygląda się starszemu emisariuszowi, szacując czy to aby na pewno bezpieczne dla jego ukochanego samochodu. Jednak, jeśli ma wybór pomiędzy nim, a McCallem... Ostatecznie zgadza się prostym kiwnięciem głową.

 

Scott pomaga mu zapakować nieprzytomnego Petera na tylne siedzenie. Teraz żałuje, że nie pomyślał o tym żeby zabrać jakiś stary ręcznik, który mógłby rozłożyć pod wilkołakiem. Spranie krwi z tapicerki to prawdziwa mordęga. Będzie musiał to zrobić od razu, bo istnieje ryzyko, że szeryf zwróci uwagę na tak nieistotny szczegół jak ogromne, czerwone plamy w samochodzie własnego syna. Stiles już dawno doszedł do wniosku, że jego życie jest o wiele prostsze, gdy nie daje ojcu powodów do interwencji wychowawczych. Miał kilka potknięć po drodze, takich jak przyłapanie na szukaniu zwłok w lesie czy parę godzin wagarów (zazwyczaj wtedy, gdy miał czyjś wilkołaczy tyłek do uratowania). John w takich przypadkach robi się nieznośnie obecny w życiu nastolatka. Rozpościera nad Stilesem parasol rodzicielskiej ochrony, która w gruncie rzeczy więcej wspólnego ma z kontrolą absolutną. Gdyby szeryf znowu zaczął spędzać we własnym domu więcej niż trzydzieści godzin tygodniowo, to mógłby przypadkiem odkryć o kilka szokujących sekretów za dużo. Czego efektem mógłby być zawał lub co najmniej ogromna trauma... Niewiedza bywa błogosławieństwem i Stiles zrobi wszystko co się da żeby trzymać ojca z daleka od wszystkiego co nadprzyrodzone.

 

***

Dopiero, kiedy są jakieś sto metrów od jego domu Stilinski uświadamia sobie, że ojciec może być już w domu. Nie wie ile godzin spędzili w tych cholernych magazynach. Podróż astralna ma to do siebie, że łatwo jest stracić poczucie czasu. Po powrocie do własnego ciała był tak zmęczony i obolały, że nawet nie myślał o tym żeby kogoś spytać na jak długo stracił kontakt z rzeczywistością. Nic nie da się wywnioskować z otoczenia, najlepsze określenie, jakie przychodzi mu do głowy wymyślić to szarówka. Równie dobrze może być dziewiąta wieczorem jak i piąta rano. Osobiście wolałby, żeby wciąż było przed północą, ponieważ to oznaczałoby, że szeryf wciąż nie wrócił z posterunku. Stiles mógłby wtedy bezpiecznie, przemycić rannego wilkołaka do swojego pokoju. Jeśli szeryf czeka na niego w salonie z rodzicielskim kazaniem to będą musieli odstawić Hale'a do kliniki Deatona, albo jakimś cudem wciągnąć bezwładne, niewspółpracujące cielsko przez okno. Jak nic przydałaby mu się peleryna niewidka. Skoro wilkołaki istnieją to tak potrzebne gadżety użytku codziennego też mogłyby...

Pomarzyć dobra rzecz. Niestety rzeczywistość nie miała za wiele wspólnego z jego wyobraźnią. Od zawsze tak było i za jakieś grzechy (sam nie wie jakie, ale to musiało być coś extra) musi kombinować, i knuć dwa razy więcej niż przeciętny nastolatek. Posiadanie ojca szeryfa ma ogromne wady... na przykład staruszek od razu zauważa, kiedy Stiles mota się w zeznaniach.

— Zatrzymaj się na chwilę na podjeździe... muszę sprawdzić czy mój ojciec jest w domu — mówi pochylając się lekko w kierunku przednich siedzeń.

— Siedź, ja pójdę. — proponuje McCall. — Tak będzie szybciej.

— Okay, nie będę się kłócił. W razie co możesz też wziąć na siebie ojcowskie kazanie. Coś w stylu: "o której to się wraca do domu młody człowieku"?

— Może i jest już niemal trzecia w nocy, Stiles... ale John raczej nie pomyli Scotta z tobą. — zapewnia go Deaton.

— A szkoda...

McCall śmieje się krótko, ale nic już na to nie odpowiada. Wjeżdżają na podjazd i na pierwszy rzut oka wydaje się, że nikogo nie ma. Światła są pogaszone, a przed domem nie ma zaparkowanego samochodu szeryfa. Scott cicho i jak przystało na świeżo upieczonego wilkołaka-alfę bardzo szybko dociera pod drzwi wejściowe. Tam przystaje na niecałą minutę, a następnie otwiera drzwi własnym kluczem. Stilinski wzdycha ciężko, nie pamięta już, kiedy dał go przyjacielowi. Jeszcze rok temu przesiadywali w swoich domach tak często, że to wydawało się czymś normalnym. Zresztą McCall ma, a raczej miał nieznośny nawyk przychodzenia o wczesnych godzinach porannych, a Stilesowi nigdy nie śpieszyło się z wstawaniem. W ten sposób McCall nie czekał na wycieraczce jak, jakiś zmokły szczeniak ani nie doprowadzał Johna do apopleksji ciągłym pukaniem. Ta... stare dobre czasy.

 

***

McCall wraca po około pięciu minutach wyraźnie rozbawiony. Stiles unosi brew i wpatruje się w przyjaciela czekając na jakieś wyjaśnienia.

— Droga wolna.

— I to cię tak cieszy?

— Też. — mówi z uśmiechem — Szeryf zostawił ci notkę na stole w kuchni. Coś o jakiejś randce?

— Aha... — prycha Stilinski. Nie ma jednak czasu na przepytywanie Scotta, bo Hale zaczyna rzucać się przez sen. Trzeba umieć ustalić priorytety: najpierw ktoś musi zanieść Petera do jego pokoju i najlepiej byłoby, gdyby zrobił to McCall. Biorąc pod uwagę te wszystkie schody oraz fakt, że Hale waży co najmniej osiemdziesiąt kilo... będzie to wymagało sporo wysiłku.

— Stiles, pomożesz mi go wydostać z samochodu, a raczej upewnisz się, że nie przywali już w nic głową. Dalej już sam go zaniosę.

— Cieszę się, że wciąż czasami potrafisz czytać mi w myślach. Całą drogę kombinowałem jak przekonać cię żebyś użył swojej super siły i odtransportował go do mojego pokoju. — przyznaje Stiles.

Scott krzywi się lekko, ale bez protestów idzie we wskazane miejsce.

— Wystarczyło powiedzieć. Chociaż nadal nie rozumiem dlaczego on ma zostać u ciebie, a nie u Dereka...

— Nasz gburowaty alfa raczej nie zwraca dzisiaj uwagi na nikogo poza Jennifer — stwierdza Stilinski — A jego trzeba opatrzyć i trochę przypilnować. — dodaje cicho, obserwując jak McCall kładzie Hale'a na jego łóżku.

— I koniecznie musisz robić to ty? Dlaczego nie Deaton? — drąży dalej Scott — Byłem w szoku, kiedy Derek któregoś dnia poinformował nas, że Peter wrócił do Beacon Hills, ale chwilowo pomieszkuje u ciebie.

— Był ranny i złapał mój trop... Kiedy tu dotarł wciąż krwawił i był lekko oszołomiony. — wzdycha ciężko i kieruje się w stronę łazienki po apteczkę — Pomogłem mu, a potem okazało się, że sprawa Deucaliona i jego cholernego stada alf jest pilniejsza niż nam się na początku wydawało.

— I przez ten cały czas... ty, on... nie bałeś się go?

— Wciąż się go nie boję. — odpowiada Stilinski z cichy prychnięciem

— To chyba jesteś jedyny.

— Nieprawda. — kręci głową — Derek też nie. No i Alan...

— Po prostu za nim nie przepadam. — mówi Deaton, wchodząc do pomieszczenia z parującą, cuchnącą paćką — Przygotowałem lekarstwo.

— Czuję. — prycha Stiles — lepiej zadziała jeśli nałoży się gorące? — upewnia się, a kiedy starszy emisariusz przytakuje, sięga po nożyczki i zaczyna pozbywać się tego co zostało z koszuli oraz spodni Hale'a.

— Nalej letniej wody do wanny i dodaj ten olejek — rozkazuje Alan, podając Stilesowi niewielki flakonik. — Najpierw musimy nieco oczyścić rany. — Problem w tym, że w jego łazience jest tylko prysznic... duża, staroświecka wanna na nóżkach znajduje się na parterze, tuż na przeciwko sypialni jego ojca. Stiles klnie pod nosem i jednocześnie modi się o to aby szeryf nie zechciał wrócić w ciągu najbliższych dwóch godzin.