niedziela, 13 sierpnia 2017

I save light in my heart for us-ZIALL cz.4

To opowiadanie jest najtrudniejsze z wszystkich jakie pisałam, a ograniczona ilość czasu sprawia, że rozdziały są tak rzadko :(



***


Zayn:

Bezczynność doprowadza mnie do szału. Kompletnie nic nie mogę zrobić, bo nadal jestem w szpitalu, zamknięty w białej, pojedynczej sali i oprócz Louisa widuję jedynie personel szpitala. Z jednej strony to dobrze, bo już wyobrażam sobie minę Liama, gdybym odskoczył jak oparzony od jego dotyku. Jak nic domyśliłby się, co się stało i potem zaplanował i zrealizował pobicie Nialla. Jednak teraz, gdy Tommo pojechał do tego ośrodka odwykowego, w którym jest mój chłopak, to przydałoby mi się towarzystwo, by móc na chwilę oderwać się od swoich ponurych myśli.

Wiem jak ciężkie jest uzależnienie i jak bardzo niszczące dla osoby, która sięga po narkotyk. Mogłem się tylko domyślać, co pchnęło blondyna do sięgnięcia po używki. Od zawsze Niall chciał być lekarzem i mówił o tym z taką fascynacją i radością, gdyż lubił to uczucie, gdy zdołał komuś pomóc. Nawet jeśli chodziło o założenie prostego opatrunku, czy kilku szwów. A gdy dostał się na ten staż to o mało nie zaczął fruwać. Skakał po całym mieszkaniu i się śmiał. Przepełniała go czysta, niczym niezmącona radość, która aż udzielała się innym osobom w jego otoczeniu. Później stopniowo zaczęło to przygasać...

- Jak ja się mogłem wcześniej nie zorientować, że chodzi o coś więcej. - Mamrotam cicho do siebie, bo przed oczami widzę Horana z kilku ostatnich dni. Zmęczony, wręcz załamany chłopak, z sińcami pod oczami i martwym spojrzeniem. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy powiedziałem mu, że go kocham? Dawno... prawdopodobnie wtedy, gdy był chory i został kilka dni w domu. Później coraz bardziej uciekał ode mnie i zamykał się w swoim świecie, a ja odreagowywałem malując.

Może gdybym próbował bardziej do niego dotrzeć, albo wprost zapytał, co się dzieje, to nie doszłoby do tego wszystkiego? Niestety teraz już się tego nie dowiem, a takie gdybanie i rozpamiętywanie nie ma najmniejszego sensu, bo to nigdy nie przynosi nic oprócz żalu do samego siebie, a kolejnego dołującego uczucia nie potrzeba mi do kupletu. Teraz, gdy z nas obu zostały praktycznie same wraki dawnych osób. Związek jakby utknął w zawieszeniu, bo nie mam pojęcia czy kiedykolwiek będę w stanie jeszcze zaufać mu na tyle, by z nim być, nie czując podświadomie lęku, albo nie przywoływując w pamięci tego, co się stało. Płaczu, krwi i bólu. Wiem, że nawet jeśli ja dam radę, to czy on ponownie będzie mógł patrzeć na mnie bez kłującego go poczucia winy? Czy my mamy jeszcze w ogóle jakąkolwiek szanse na wspólną przyszłość?
- Cześć Zayn. - Świergocze Eleanor, pielęgniarka, która ma chrapkę na mojego starszego brata.
Jak to dziwnie brzmi: Mój brat... To chyba jedyne, co dobrego zawdzięczam matce - to, że zdradziła męża z ojcem Louisa i teraz nie zostałem całkiem sam. 

Na początku mu nie wierzyłem, ale pokazał mi dokumenty, z których jasno i wyraźnie wynika, że jestem synem Marka Tomlinsona, ale on zrzeka się całkowicie praw rodzicielskich. Później tylko leżałem i wpatrywałem się w ścianę, próbując to sobie jakoś poukładać w głowie, a Tommo siedział na tym cholernym, zielonym fotelu i opowiadał o tym jak on się dowiedział. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uznałby nas za braci, bo ja mam brązowe oczy on niebieskie, a moja ciemniejsza karnacja jedynie podkreśla każdą różnicę. Jednak krew mówi sama za siebie... mamy tego samego ojca, który jest dupkiem i sukinsynem... 

Kręcę głową i wracam do teraźniejszości. Patrzę na uśmiechniętą brunetkę i staram się odwzajemnić jej gest.
-Hej... Co tym razem masz dla mnie? - Wskazuję głową na tabletki i kubek z wodą, które trzyma w rękach.
- Stały zestaw... antydepresanty, antybiotyk i trochę witamin. - A tak, zapomniałem, że po mojej efektownej próbie samobójczej jestem wspomagany farmakologicznie, by znowu nie targnąć się na swoje życie. Chcieli mnie nawet przymusowo zamknąć, ale Louis podpisał kilka papierków i zapisał mnie na terapię do jakiejś niezwiązanej z tym szpitalem psycholog.
- Okay, dawaj. - Mruczę pod nosem z bardzo niezadowoloną miną, a ona tylko chichocze cicho na moje dąsy. Potem sprawdza jeszcze temperaturę ciała i mierzy ciśnienie. Uzupełnia kartę i przysiada na chwilę w Louisowym fotelu.
- To nic pewnego, ale chyba w środę powinni wypuścić Cię do domu. Jesteś stabilny i nie masz żadnych niepokojących objawów typowych dla chwilowego niedotlenienia mózgu.
- Chyba się cieszę, bo zaczynam mieć dosyć patrzenia na tą ścianę, jakkolwiek nie jest ona fascynująca i niezwykła, to po ośmiu dniach znam każdą jej rysę...
- Wrócisz do siebie?
- Kpisz? - prycham - Louis już przeniósł trochę moich podstawowych rzeczy do siebie i tylko mnie poinformował, że na razie mieszkam z nim. Czuję się jakbym w wieku dwudziestu czterech lat właśnie doczekał się troskliwej, nadopiekuńczej mamusi...




Louis:

Parkuję pod kliniką, w której jest Niall i przez minutę nie wychodzę z samochodu, zastanawiając się czy faktycznie dobrze zrobiłem przyjeżdżając tutaj? Jak on na mnie zareaguję i co mam mu powiedzieć, kiedy będzie pytał o Zayna? Z jednej strony nie chcę go okłamać, ale z drugiej, co jeśli go bardziej zdołuję prawdą?
Słyszę dźwięk wiadomości i po przeczytaniu uśmiech automatycznie wypływa na moją twarz..
Od Zayn: El była zawiedziona, że Cię nie zastała... Umów się z nią, bo inaczej sam dam jej twój numer.
Faktycznie dziewczyna jest urocza i wyraźnie mną zainteresowana, ale teraz większość uwagi muszę poświęcić bratu. Może kiedyś jak już wszystko poukładamy w naszym życiu to spróbuję...
Wychodzę w końcu z auta i kieruję się w stronę kliniki. Zaraz po wejściu wita mnie uśmiech starszej recepcjonistki, a im dalej się kieruję, tym mija mnie coraz więcej personelu. Wyłapuję kilka znajomych twarzy, a wśród nich Stylesa, który cieszy się jak dziecko, kiedy tylko mnie dostrzega.

- Tommo! Cześć! Spotkanie z Niallem mamy za mniej więcej pół godzinki, ale jak chcesz to możemy usiąść już teraz?
- Jasne... tylko najpierw chciałbym dowiedzieć się od ciebie jak sobie radzi?
- Louis... niestety, ale nie mogę udzielić Ci zbyt szczegółowych odpowiedzi. Nie ty jesteś wpisany jako osoba upoważniona, tylko Zayn.
- Wiem, ale on na razie sam jest w szpitalu. - Mówię cicho, kiedy przekraczamy próg gabinetu młodszego i od razu kieruję się do szafki, na której ma ekspres do kawy. Krzywię się delikatnie, bo przez to wszystko coraz częściej piję to paskudztwo zamiast mojej ulubionej herbaty.
- Myślisz, że kiedyś da radę odwiedzić Horana? - Pyta Harry niepewnie. - Wiem, że musi mu być ciężko, bo Niall powiedział mi wszystko, a przynajmniej większość... Jednak wydaję mi się, że to wiele by pomogło, bo Zayn jest dla tego chłopaka swojego rodzaju kotwicą. Kimś, kto trzyma go po tej stronie i nie pozwala mu się poddać. Niall trzyma się nadziei, że jeszcze kiedyś będzie mógł z nim porozmawiać, czy go przeprosić. Nie mówi tego, wprost, ale bez twojego brata nie wyobraża sobie dalszego życia. - Już otwieram usta, żeby coś wtrącić, ale Styles nawija jak katarynka nie dając mi takiej możliwości. - Zdaję sobie sprawę, że Malik już do niego nie wróci, ale Horan chciałby nadal być obecny w jego życiu.
- Nie jestem tego taki pewny...

- Czego? - Pyta zdławionym głosem Niall gdzieś za naszymi plecami.
- Kurwa - Sapię i patrzę groźnie na Harry'ego, bo na to kompletnie się nie pisałem. Nie wiem czy taka informacja zmotywuję Horana czy bardziej go zdołuję.
- Tego, że Zayn nie będzie cię chciał w swoim życiu... sam mnie tu wysłał, bo nadal jest uziemiony w szpitalu.
- Obudził się? - Szepcze blondyn z niedowierzaniem, a kilka łez wydostaję się z jego oczu.
- Tak. Kila dni temu. Przepraszam, że nie dałem Ci znać, ale nie zadzwoniłeś i...
- Zgubiłem numer w tym cały zamieszaniu. - Przyznaje Irlandczyk patrząc się na swoje palce. Wygląda jak smutne, skarcone dziecko.
- Styles, ty idioto! - Kręcę głową na niedomyślność pana psychologa.
- Co? - Pyta lokowany ze zdziwieniem.
- Nie mam pojęcia, jakim cudem my jesteśmy przyjaciółmi... wiesz, że masz mój numer i dzwonię do ciebie co najmniej raz dziennie, żeby zapytać jak się ma Horan, a ty nie domyśliłeś się, że może on też chciałby się jakoś skontaktować ze mną?
- Uhm...
- Louis. Stop - Mówi cicho blondyn. - Najpierw powiedz mi, co z Zaynem, a potem możesz wrócić do obrażania mojego terapeuty.



Niall:

Dzień odwiedzin jest zupełnie inny w ośrodku, bo czuć nerwową atmosferę oczekiwana, szczęście i tęsknotę za bliskimi. Ciężko mi patrzeć na uśmiechnięte twarze, bo dla nich na te kilka godzin zmartwienia i walka z uzależnieniem schodzi na dalszy plan. Jednak ja, jako jeden z nielicznych, siedzę sam i coraz bardziej zapadam się w swoich myślach, bo oprócz terapii indywidualnej ze Stylesem nie czeka mnie dzisiaj nic więcej. Równie dobrze mogę przespacerować się pod jego drzwi już wcześniej, to przynajmniej uniknę tych wszystkich odwiedzających i nie załamię się po raz kolejny patrząc na witające się rodziny czy pary. Zostałem sam ze swoim demonem, który wrósł się we mnie tak mocno, że ciężko nas rozróżnić. Sam do końca nie wiem już, które części są naprawdę moje, a co spowodowane jest narkotykami i ich wyraźnie odczuwalnym brakiem. 

Idę schodami na pierwsze piętro, gdzie znajdują się gabinety i siadam pod tymi z niewielką, metalową tabliczką: Harry Styles. Dziwne, bo zazwyczaj przede mną nie miał z nikim zajęć, a teraz słyszę wyraźnie dwa głosy. Kiedy w końcu dostaję olśnienia i rozpoznaję głos, jako należący do Tomlinsona, bez zastanowienia, niczym jak na autopilocie rzucam się do drzwi i wślizguję się do środka prawie bezszelestnie.

 Wyłapuję imię mojego partnera, a potem uderzają we mnie wyraźnie słowa Louisa:
- Nie jestem tego taki pewny...
- Czego? - Pytam, zanim mogę się powstrzymać.
- Tego, że Zayn nie będzie Cię chciał w swoim życiu... - Reszta wypowiedzi zagłuszona jest przez szum w uszach. Mam wrażenie, że zaraz zemdleję. Czy to znaczy, że on...
- Obudził się?
- Tak... kilka dni temu. - To najważniejsze. Później Louis pyta jeszcze, czemu nie zadzwoniłem, więc niechętnie przyznaję, że gdzieś zapodziałem tą cholerną karteczkę z numerem. Tomlinson wykłóca się o to z Harrym, ale ja nadal jestem zbyt odurzony informacją o Zaynie, żeby zwracać na nich większą uwagę.

Czy mnie nienawidzi i nie może znieść myśli o mnie? Jak bardzo załamany jest i czy kiedykolwiek jeszcze będę mógł się z nim zobaczyć, żeby chociaż go przeprosić? Tak bardzo brakuje mi wszystkiego, co jest z nim związane: poplamionych farbami koszulek, zapachu mielonej kawy i kłębków dymu papierosowego, cichego, spokojnego głosu, podśpiewywana czy śmiechu. Uświadamiam sobie, że przez ostatnie miesiące nie zwracałem uwagi jak wiele mam i jak bardzo sama jego obecność wpływa na moje życie.

Dlaczego, do kurwy nędzy, uciekałem przed nim w narkotyki?! Nie mogę pojąć, od czego to się zaczęło? Nic ani nikt inny nie zapewni mi takiego spokoju, komfortu czy poczucia bezpieczeństwa jak on. Wiem to. Teraz już do końca życia, jakkolwiek długie by ono nie było, będę męczył się ze świadomością, że mając wszystko zniszczyłem to, a nawet więcej, bo brak Zayna w mojej egzystencji oznacza powolną autodestrukcję. Bez niego mogę żyć pracą i tylko tym, a który szpital zatrudni lekarza narkomana? Tak wiem, że jest kilku takich i po terapii jakoś sobie radzą, ale bliski kontakt z niektórymi lekami to zawsze będzie kuszenie losu. Oni może są na tyle silni... pewnie mają rodziny czy przyjaciół, albo może nawet psa czy kota, dla których chcą żyć. 

Całe moje życie byłem niewystarczająco dobry dla moich bliskich i tylko Zayn dostrzegł we mnie coś wartego uwagi. Wcześniej snobistyczna rodzinka na każdym kroku wytykała mi moje wady i potknięcia. Czułem się przy nich jak nic nie warty śmieć. Chociaż miałem najwyższą średnią w klasie, czy wygrywałem olimpiady to jednak ojciec był rozczarowany, bo wolałem brzdąkanie na gitarze od gry w piłkę, a matka cały czas patrzyła na mnie z takim żalem, jakbym odebrał jej całe życie. Może faktycznie tak było? Chciała córkę, a urodziłem się ja, doszło do komplikacji i nie mogła więcej zajść w ciążę. Mimo wszystko zawsze starałem się szukać chociaż najmniejszych pozytywów, bo bez nich wylądowałbym w psychiatryku lub na cmentarzu jeszcze przed maturą.

Codziennie się uśmiechałem i próbowałem rozweselać innych. Tak poznałem Zayna - chłopaka, który nigdy się nie uśmiechał, a ja bardzo chciałem to zmienić.



Zayn:

Próbuję skupić się na czymś innym, niż moje rozbiegane, chaotyczne myśli, bo powoli moje ciało zaczyna wypełniać panika. Bazgram w szkicowniku, ale nic sensownego nie powstaje, bo w głowie mam tylko Nialla i wszystkie jego twarze. Roześmiany nastolatek z gitarą przerzuconą przez ramię, jego nieco niepewny, nieśmiały uśmiech, gdy pytał mnie o wspólne zamieszkanie, zasmucony i zraniony wyraz twarzy po pierwszej poważnej kłótni. Tak wiele razem przeszliśmy i wiem, że nie poddam się, chociaż na razie myśl o spotkaniu z nim twarzą w twarz powoduje u mnie paraliż i momentalnie przypominam sobie kilka najgorszych tygodni. Teraz wiem, że jego zachowanie spowodowane było wyniszczeniem psychicznym i działaniem narkotyków.
Wiem, że to nie moja wina. To nie ja pchnąłem go w tym kierunku i nie wolno czuć mi się za to odpowiedzialnym, bo zrujnuje w ten sposób resztkę swojego poczucia wartości i zdrowia psychicznego. 
 Teraz osiągnąłem pewien stabilny poziom, gdzie nie wzdragam się już na dotyk Louisa i El. Jednak reszta personelu medycznego nadal powoduję u mnie ciarki i natychmiastowy przypływ negatywnych emocji. Skąd mogę wiedzieć, którzy z nich skrzywdzili mojego partnera? Na wszystkich patrzę dosyć nieufnie i zachowuję dystans. Chociaż Louis spędził sporo czasu na grożeniu dyrekcji kolejnym pozwem, jeśli któreś z tych stażystów uniknie konsekwencji... jednak to nie znaczy, że reszta jest niewinna. Widzieli i wiedzieli, co się dzieje, ale nikt nic nie zrobił. Odwracali głowy i zajmowali się swoimi sprawami, a to czyni ich współodpowiedzialnymi za to, co się stało.

Brakuje mi go na każdym kroku... tego dawnego Nialla, chłopaka z najpiękniejszym uśmiechem na świecie. Pomimo trudnego dzieciństwa i braku jakichkolwiek uczuć ze strony wymagających rodziców był takim pozytywnym człowiekiem. Podziwiałem jego siłę, bo sam nie umiałem dostrzegać tyle radości w każdym dniu. Tęsknie za tym głośnym, nieokiełznanym śmiechem, za wspólnymi wieczorami i delikatnym dotykiem. Staram się sobie przypomnieć zapach jego skóry i to sprawia, że prawie mogę poczuć ciepłe ramiona wokół mnie. To tylko złudzenie, ale wystarcza by obudzić we mnie determinację: wyjdę z tego kolejny raz i nie zrezygnuję z niego. 

Spoglądam na szkic i dostrzegam, że narysowałem Nialla ze zmierzwionymi włosami, szerokim uśmiechem i tym charakterystycznym błyskiem w oczach. Moim największym marzeniem jest, by zobaczyć jeszcze kiedyś tak szczęśliwego chłopaka, a nie tą pustą powłokę, która z niego została.
Niecierpliwie czekam na jakiekolwiek wieści od Louisa. Podskakuję na dźwięk telefonu.

- Tak, Lou?
- Jestem nadal w ośrodku i Niall siedzi obok mnie... wiem, że to nagle, ale może chciałbyś zamienić z nim kilka słów - Zawieszam się na chwilę, bo to dosyć nieoczekiwane. Dam radę nie rozkleić się po usłyszeniu jego głosu? Zerkam na rysunek i zaciskam mocniej palce na komórce. – Jeśli nie, to będzie okay Zaynie, ale pomyślałem, że to może by wam obu dobrze zrobiło? Chyba jednak nie... przepraszam.
- Nie! Czekaj - Wołam, zanim zdąży się rozłączyć. - Daj go. - Głos lekko mi się trzęsie, ale nie poddam się. Słyszę kilka szmerów i nerwowy oddech i już wiem, że to Niall.
- Zayn? - Zamykam oczy i wyobrażam go sobie, jak siedzi z telefonem Louisa przyciśniętym do ucha. - Jestem beznadziejny... tak bardzo zjebałem wszystko.
- Horan zjebałeś, ale... nie jesteś beznadziejny. Nie dla mnie. - Urywam, by zaczerpnąć powietrza i zebrać się na odwagę. - Musisz dać radę się od tego uwolnić.
-Przepraszam... wiem, że twoja matka i... teraz ja to wszystko odgrzebałem. Wykopałem stare lęki i to pewnie za dużo... Zayn, ja nawet nie wiem jak to wszystko mogło zajść tak daleko. Chociaż po tym wszystkim pewnie ciężko będzie ci uwierzyć... to ja cię kocham
- Wiem. Jesteś silniejszy niż jakieś prochy, lepszy niż ci się wydaje Niall. - Odpowiadam, a łzy wypływają z moich oczu. - Do usłyszenia. - Szepczę i się rozłączam, a potem obejmuję kolana rękami i nerwowo kiwam się w przód i w tył. Przestaję się kontrolować i zanoszę się płaczem.
- Też cię kocham. - Łkam, żałując, że nie miałem odwagi mu tego powiedzieć. To tylko trzy słowa, które kiedyś wypowiadałem codziennie. Słowa, które są dla mnie najważniejszą życiową prawdą. Nikt nigdy mnie nie kochał tak jak on, i ja nie czułem czegoś takiego do kogokolwiek innego.

sobota, 5 sierpnia 2017

Gorszy dzień-STETER cz. 2

***


Hale przez chwilę przetwarza słowa nastolatka w swojej głowie, a kiedy dociera do niego, że młodszy miał na myśli jego uszkodzone przedramię, uśmiecha się jeszcze szerzej. Uświadamia sobie, że minęło sporo czasu, odkąd ktoś faktycznie przejmował się jego samopoczuciem. Zdecydowanie więcej było takich osób, które chciały zadać mu trochę bólu, niż go oszczędzić. Starszy ostrożnie przekłada rękę przez talię Stilinskiego i widzi, ze bandaż nieznacznie przesiąkł krwią i wie, że jest dosyć osłabiony i powinien zaczaić się jakiś czas w bezpiecznym miejscu do czasu, aż wataha Ducaliona przeniesie się dalej. Mają prawdopodobnie trochę czasu, aż zregenerują siły po tym, co dzisiaj zrobił… Rozmawiał z bliźniakami i podsycił w nich trochę niechęci do ich przywódcy, a wysadzenie tego alfy z rosyjskim imieniem, było bardzo dobrym ruchem strategicznym, bo na chwilę ich to osłabiło. Da to czas Derekowi na przygotowanie jakiegoś planu. Ma tylko nadzieję, że jego siostrzeniec nie jest na tyle głupi, żeby zdecydować się na otwartą walkę. Proponowałby raczej coś w stylu atakuj i spierdalaj. Wykończyłby ich pojedynczo, jeden po drugim.

Teraz jednak istotniejszą kwestią dla niego jest wyleczenie ran. Wie już, dlaczego wilk zmusił go do przyjścia tutaj. Zapach konwalii oznacza dla niego dom i bezpieczeństwo, a Peter nie mógł się w tej kwestii kłócić ze swoim drugim ja.

Dlatego przymyka oczy i chowa nos we włosach osiemnastolatka. Wie, że gdyby ktoś ich tak zobaczył, byłoby to dosyć jednoznacznie i nie daliby im nawet powiedzieć słowa wyjaśnienia. Oczywiście to Stiles oberwałby rykoszetem, bo Scott byłby tak rozczarowany przyjacielem. Peter może nawet sobie wyobrazić te szczenięce oczęta pełne obrzydzenia czy zawodu. Powinien zostawić chłopaka tak szybko, jak jego rany się zagoją, a obraz przed oczami przestanie się rozmazywać. Prawdopodobnie jego zapach i tak zostanie na młodszym, ale to można by wytłumaczyć opatrywaniem jego ran. Derek prawdopodobnie będzie chciał się dowiedzieć, dlaczego niczym jak na autopilocie pognał do Stilinskiego, zamiast do niego, jakby nie patrzeć swojego alfy, u którego bety powinny szukać ochrony w razie zagrożenia.

Jednak gdy poczuł znajomy zapach w okolicach kliniki weterynaryjnej Deatona, nie mógł zrobić nic innego, jak iść za instynktem. Pomimo nadal unoszącego się w powietrzu cierpkiego posmaku żalu, bólu, poczucia winy, tęsknoty, zmęczenia, samotności, przytłoczenia i zniechęcenia, wilkołak może stwierdzić, że stan Stilesa uległ poprawie, odkąd mógł zająć czymś myśli i ręce… I może to było warte rozwalonej ręki i sporego ubytku krwi.

Myśli, że mógłby zabić każdego, kto zraniłby w jakikolwiek sposób tego chłopaka… przeraża go to, że Stiles jest tak kruchy. Jak każdy człowiek ma swoje ograniczenia, szybciej dopada go zmęczenie, czy łatwiej u niego o zranienie, czy nawet poważne złamanie, które nie zagoi się po kilku godzinach, tak jak w przypadku wilkołaków. Chociażby pilnował go dwadzieścia cztery godziny na dobę, to i tak nie upilnowałby wszystkiego, bo oprócz urazów i ran zostają jeszcze choroby, których ludzie mają pod dostatkiem. Nawet bardzo błaha z pozoru grypa, jeśli nie jest odpowiednio leczona, może skończyć się nawet powikłaniami albo śmiercią. Najlepszą opcją byłoby przemienienie go, ale ten uparciuch odmówił mu, gdy był alfą, a już wtedy Hale był nim w znacznym stopniu zafascynowany.

Inteligencja i szybkość ripost, jakimi sypał na zaczepki innych od zawsze wywołuje u wilkołaka pewien podziw, bo przyzwyczaił się do tego, że prędzej czy później każdy ma dosyć jego specyficznego poczucia humoru. Jednak ten pyskaty gówniarz potrafi dotrzymać mu kroku, a czasem nawet przegadać. W takich momentach Peter nie wie, czy ma się czuć zażenowany, że pokonał go ktoś tak młody, czy szczęśliwy, że jednak istnieje istota godna jego rozmowy.

*

Peter zasypia wykończony bólem i ubytkiem krwi oraz całym tym strachem, który towarzyszy mu nadal tylko jest odrobinę przytłumiony. Jednak jego wilk nadal czuwa, świadomy zagrożenia czyhającego na nich gdzieś w Beacon Hills.

Podczas snu też nie zaznaje odpoczynku, umysł wypełnia się obrazami jego roześmianej rodziny sprzed pożaru:

Jego piękna, delikatna żona… tak naprawdę nigdy nie czuł do niej nic poza przyjaźnią i ona doskonale o tym wiedziała. Jednak gdy mijały lata, a oni nadal pozostawali samotni bądź kończyli kolejne związki, zdecydowali się spróbować ze sobą, oszczędzając w ten sposób sobie nowych dawek bólu i rozczarowania. Dzieci były kolejnym naturalnym krokiem, bo oboje chcieli ich równie mocno. W ten sposób w wieku dwudziestu sześciu lat miał już dwójkę potomstwa. Talia nigdy nie akceptowała do końca Lily, bo ta nie pochodziła z rodziny wilkołaków, tylko była samotną omegą przemienioną przez oszalałą podczas pełni alfę. Nie ufała jej, ale za to postanowiła dogadać się z Argentami i każdy widział w tym plusy. Nawet on był świadomy, że zawarcie paktu byłoby korzystne dla wszystkich. Strach o życie dzieci towarzyszył mu każdego dnia. Nie był jedna tak ufny jak siostra i próbował ją ostrzec przed Gerardem i uświadomić, że starsza o cztery lata łowczyni sypia z szesnastoletnim wtedy Derekiem. Niestety Talia nie słuchała, jak zwykle zresztą, a na konsekwencje lekceważenia starego Argenta nie trzeba było czekać. Stracili wszystko, a on chciał umrzeć razem ze swoimi dziećmi, ale nawet tego mu odmówiono.

Przez cztery lata tkwił w śpiączce, w pełni świadomy tego, co dzieje się dookoła, ale nie zdolny do wykonania choćby najmniejszego gestu. Jednak gdy zaczął się piąty rok tej wegetacji, do miasta wróciła Laura, a jego wilk przebudził się, czując alfę. On nadal był zamroczony i nie kontrolował swojego ciała, a bestia uśpiona przez tyle lat domagała się krwi za śmierć stada. Instynkt całkowicie przejął nad nim kontrolę. Był obecny, ale obserwował wszystko z drugiego planu. Jego pazury i zęby zabiły jedną z ostatnich osób, jakie pozostały z rodziny Hale'ów, a on mógł tylko patrzeć i krzyczeć w swojej własnej głowie.

Dopiero po powrocie do szpitala i pierwszym od wielu lat prawdziwym śnie, gdzie cały jego umysł spowiła całkowita ciemność i cisza, obudził się w pełni panując nad własnym ciałem. Jednak to było przekleństwo, bo cały czas widział krew siostrzenicy na rękach. Poczucie winy i obrzydzenie do samego siebie powoli go wykańczało. Nie wiedział, co miał ze sobą zrobić, a kolejna pełnia zaskoczyła go jak niedoświadczonego gówniarza. Znowu utrata kontroli i zanim się zorientował, już gnał na czterech nogach po lesie, a pech chciał, że natknął się na McCalla. Alfa jest niczym bez stada, a on zdecydowanie potrzebował takiego, bo skoro nie umarł, to postanowił wytropić i zabić każdego, kto był zamieszany w podpalenie jego domu. 

Zrealizował plan niemal w stu procentach, nie przewidział tylko, że po drodze zabije go Derek, ale rozumiał to. Śmierć Laury zdruzgotała tego chłopaka do reszty. On nadal był szesnastolatkiem zamkniętym w ciele dorosłego faceta. Szesnastolatkiem, który przez romans z łowczynią przyczynił się do śmierci całej rodziny. Kate została pogrzebana, więc Peter miał nadzieję, że Derek poradzi sobie z przeszłością i założy stado w miejsce utraconej rodziny, i ruszy do przodu, a może nawet kiedyś wybaczy sobie i jemu wszystkie błędy.

To życzenie nadal się nie spełniło… może gdyby pozostał martwy. Jednak nie mógł tak po prostu odejść, kiedy w końcu spotkał kogoś, kto przyciągał go niczym ogień ćmę.

Wrócił z drobną pomocą panny Martin i pozostawał ciągle gdzieś w pobliżu. Pomimo tego, że czuł niechęć z każdej strony, a nawet wstręt i nienawiść bijącą od siostrzeńca. Skończył jako osłabiona beta, której nie ufa jej własny Alfa, i to nie była zbyt optymistyczna prognoza dla niego. Derek miał dużo z matki, bo, kurwa, nie potrafił słuchać dobrych rad. To już nawet ten pieprzony Scott z kompleksem błędnego rycerza czasami dostrzegał logikę i sens w tym, co inni mu sugerowali. Inni, czytaj najczęściej Stiles. 

Właśnie przez upór siostrzeńca skończył w ten sposób: z poharataną ręką i bardzo osłabiony. Znowu.

***


Hale budzi się przez delikatny nacisk na zranioną rękę. Otwiera oczy i widzi Stilesa, który ze skupieniem przemywa mu czymś wciąż niezagojone rany. Kurwa.

– Co jest? – Rzęzi gorzej niż stuletni staruszek.

– Gorączkowałeś. Mocno… i ja spanikowałem trochę? – mówi zawstydzony nastolatek.

– Hm?

– Zadzwoniłem po Dereka… Przyniósł ze sobą to śmierdzące paskudztwo, zaparzył i gotował w naszej kuchni przez godzinę i jestem całkowicie pewien, że mój ojciec padnie, jak tylko przekroczy próg domu. Śmierdzi tam, jakbym rozbił tuzin zgniłych jajek!

– Stiles. – Wzdycha, bo nie jest na tyle przytomny, by nadążyć za tym słowo tokiem. – Gdzie mój uroczy siostrzeniec?

– Tutaj – słyszy gdzieś z kąta pokoju i po odwróceniu głowy dostrzega alfę przysypiającą na fotelu. – Dlaczego, do cholery, jesteś tutaj?

– Było bliżej niż do twojej przytulnej nory?– Derek po prostu na niego warczy. I to nie jest nic nowego. Naprawdę. – Uciekałem. Byłem poraniony, a w moim organizmie wciąż krążyło trochę tojadu. W okolicy kliniki Deatona złapałem znajomy zapach. Koniec historii. – Wzrusza ramionami i to zdecydowanie błąd, bo ból rozlewa się po jego przedramieniu. Krzywi się i syczy. Alfa nawet nie rusza się z miejsca, by sprawdzić, co się dzieje, i wilk w starszym skwoczy żałośnie. Stilinski marszczy brwi, patrząc uważnie pomiędzy nimi i nagle wygląda, jakby doskonale wiedział, o co chodzi. Prawdopodobnie naprawdę tak jest, bo cóż, to cholernie bystry gówniarz. Chociaż w tej chwili niekoniecznie ta inteligencja jest na rękę Peterowi, bo czuje się jak żałosny staruszek.

– Deucalion? – pyta sucho Hale.

– Nie… Ivan, ale on już nie jest zmartwieniem. – Krzywy uśmieszek pojawia się na twarzy starszego, a Derek z opóźnieniem łapie, o co mu chodzi. Kiwa głową, aby wuj mówił dalej. – Ethan i Aidien to dzieciaki i nie są jeszcze zbyt związani ze stadem. Najnowszy nabytek, są specyficzni i tak naprawdę nie ufają nikomu poza sobą nawzajem. Pogadałem trochę z nimi, przedstawiając kilka brutalniejszych faktów z przeszłości ich przywódcy. Nie będą już tak lojalni.

– Dobrze. – Derek odpływa myślami gdzieś daleko. – Jednak nadal są za silni…

– Nie walcz z żadnym otwarcie. Nie masz szans z Kali, a ona ma pewną urazę do ciebie. Urządzi sobie polowanie.

– Niby dlaczego mam ci ufać? Kto wie, może nawet się z nimi dogadałeś…

– Rób, co chcesz, młody. – Wzdycha zrezygnowany. Młodsza, męska wersja Tali patrzy na niego spod zmrużonych powiek, a potem kiwa głową im obu, i jakby nigdy nic wyskakuje przez okno.

Peter bezskutecznie próbuje udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku: jest zimnym sukinsynem, którego kompletnie nic nie rusza. Egoistycznym, manipulacyjnym dupkiem. Z tym, że niekoniecznie mu się to udaje… albo inaczej, trafił na osobę znającą wszystkie sztuczki ukrywania własnych uczuć. Osobę z maską sarkastycznego, gadatliwego i beztroskiego głupka.



– Cóż, jeśli cię to pocieszy, to twój siostrzeniec kolejny raz wylądował w łóżku totalnego potwora… Prawdziwa twarz tej jego panny przypomina Frankensteina albo rozkładające się zwłoki. – Hale patrzy na niego w czystym szoku, a chwilę później śmieje się na głos i nawet jeśli jest to nieco histeryczny, szaleńczy chichot, to nikt nie powinien się dziwić, bo jego ręka nadal boli i czuje, jakby mięśnie i kości powoli roztapiały się, zmieniając w bezwładną galaretowatą masę. Wilk w nim czuje się całkowicie opuszczony przez stado, a to najprostsza definicja omegi. 

– Tak? To było do przewidzenia, bo Derek nigdy nie miał gustu do kobiet…

– To Darach – dodaje młodszy i Peter kolejny raz kręci głową z niedowierzaniem. – Była emisariuszką Kali, ale kiedy połączyli stada, Deucalion kazał im zabić wszystkich doradców.

– Sukinsyn – wyrywa się wilkołakowi. – Miałem wielu przyjaciół wśród nich… dawniej – dodaje dla wyjaśnienia.

– W pewien sposób można by to wykorzystać… Jak myślisz?

– Mamy wspólnego wroga… to może pomóc. Pytanie tylko, czy urażona duma alfy pozwoli nam na takie zagranie.

– A czy musi o wszystkim wiedzieć?

– Zapominasz, że ona wybrała jego… Darach chce mocy, zemsty i władzy… ale kobieta, która nadal w nim żyje, chce Dereka – wysapuje, bo ponownie zaczęło kręcić mu się w głowie.  Zamyka oczy i próbuje jakoś pozostać przytomnym.

– Pij. – Słyszy gdzieś blisko i czuje intensywny zapach szałwii gdzieś w pobliżu swojego nosa. – Oczyszcza i jest antyseptyczna, a na dodatek twój gburowaty, wiecznie warczący siostrzeniec wcisnął mi pęczek tego zielska od razu po przekroczeniu mojego parapetu. Masz wypić tego dwa litry na dobę.

– Nie… Jezu!

– Dobry Peter, grzeczny Peter… Pij! – Absolutnie nienawidzi smaku tego cholerstwa, ale wie, że nie ma innego wyjścia, jeśli chce w miarę szybko dojść do siebie. Otwiera niechętnie oczy i patrzy na podstawiony pod nos kubek w absurdalnie jaskrawych kolorach. Przejmuje naczynie od chłopaka i upija kilka sporych łyków. Wzdryga się i chce odstawić resztę na szafkę, ale Stiles jest teraz od niego niestety szybszy.

– Do dana, a za półtorej godziny obudzę cię na dolewkę – nuci szatyn, na co Hale patrzy na niego z wyrzutem, ale naprawdę nie ma na tyle siły, żeby się z nim kłócić. Powstrzymuje się przed zwróceniem wszystkiego, i patrząc ze złością na młodszego, oddaje mu pusty kubek.

– Jak Derek zareagował na twój telefon? – pyta, bo dopiero teraz dociera do niego, że skoro wie alfa, to pewnie reszta stada też. Stilinski wzrusza ramionami i sięga po wciąż parującą zieloną paćkę i płaski patyczek do jej nakładania, po czym wskazuje na rękę wilkołaka. – Co to? – Hale węszy i ma ochotę zrzygać się od tego odoru. – I dlaczego to tak, kurwa, śmierdzi?!

– Twój siostrzeniec zasmrodził mi tym czymś cały dom… to jakaś mieszanka gojąca rany zadane przez inne alfy i coś zabijającego bakterię, bo podobno kiedy jesteście osłabieni, stajecie się bardziej podobni do ludzi. 

– Och… tak. Sam powinienem wiedzieć, co to jest, bo ja nauczyłem go tego wszystkiego. Wybacz, nie jestem w najlepszej formie umysłowej ani fizycznej. Chyba nawet nie powinno mnie tu być… nie mam pojęcia, dlaczego Derek po prostu nie zabrał mnie ze sobą. – Tak naprawdę to domyśla się, że alfa po prostu nie chciał się nim zajmować, a i jego stado miało go za zbędny element. Łatwiej było go zostawić tu gdzie jest i liczyć na to, że Stiles się nad nim zlituje.

– To powinno pomóc… – Potrząsa miseczką i uśmiecha nieznacznie do półprzytomnego Petera. Potem przez kilka minut żaden z nich się nie odzywa. Stilinski w ciszy rozsmarowuje zieloną paćkę na otwartych ranach, z których sączy się ropa. Hale warczy, bo to naprawdę boli, kiedy wciąż gorąca maź styka się z jego poszarpaną skórą. – Przepraszam… – Hale widzi, że Stiles stara się to zrobić jak najszybciej i najdelikatniej. W chwili, kiedy połowa przedramienia jest pokryta już lekarstwem, zawija je ostrożnie w szeroki bandaż, a na wszystko nasuwa jeszcze ucięty rękaw swojej bluzki. Tak, żeby wszystko było stabilne i nie obluzowało się podczas ruchu.

– Dzięki – mruczy, już praktycznie zasypiając na siedząco, ale zszokowany wyraz twarzy młodszego szybko go cuci. Rozgląda się na boki w poszukiwaniu zagrożenia, ale kiedy nic nie dostrzega, wraca spojrzeniem z powrotem na twarz nastolatka. – Co jest?

– Świat się kończy. Peter Hale mi podziękował! – woła chłopak przesadnie dramatycznym głosem. Wilkołak naprawdę chce go teraz ugryźć. 

– Och, zamknij się – warczy, ale nie ma tam wystarczająco dużo jadu, by ktokolwiek mógł wierzyć, że jest naprawdę zły. Gdyby ktokolwiek inny z niego kpił, najpewniej wydrapałby temu śmiałkowi ślepa, bądź naciągnął uszy na dupę, ale to Stiles i starszy tylko wzdycha zrezygnowany. Tak… zdecydowanie ma problem. Całkiem ładny, ozdobiony dziesiątkami pieprzyków problem.

– Śpij, panie wilku, bo musze zrobić jakiś obiad dla ojca i spróbować czymś zamaskować ten odór w kuchni. – Peterowi nie trzeba tego dwa razy powtarzać. Osuwa się ciężko na poduszce i zakopuje głębiej pod ciepłą kołdrą. Całe łóżko pachnie mocno Stilesem i chyba to nie jest nic niezwykłego, skoro leży właśnie w jego pościeli. Krzywi się, nadal będąc narażonym na wdychanie odoru lekarstwa, którym jest wysmarowany. Jest to trochę stłumione przez rękaw osłaniający opatrunek. Na nim też czuć słodką woń konwalii – coś bardzo charakterystycznego dla Stilinskiego. Oddycha kilka razy, wtykając nos głębiej w poszewkę, ale nie wyczuwa tu zapachów innych osób. Tylko osiemnastolatka. Uśmiecha się zadowolony, bo nie wie, jak zareagowałby jego wilk, gdyby wyczuł zapach jeszcze kogoś. Prawdopodobnie szalałby z zazdrości i chęci oznaczenia chłopaka, tak by nikt inny nawet nie pomyślał o zbliżeniu się do niego. Peter musiałby jakoś powściągnąć swoje wilcze ja i zmusić do posłuszeństwa, jeśli nie chciał mieć do czynienia z wściekłym szeryfem… zdecydowanie nie potrzebuje też przerazić śmiertelnie jedynej osoby, która pomimo wszystkiego rozmawia z nim jak z człowiekiem.

Naciąga przykrycie na głowę i mruczy szczęśliwy, a w zamian za to słyszy rozbawione parsknięcie i jakieś szelesty.

– Zasłoniłem okno. – To ostatnie, co słyszy, zanim przyjemna mgła spowija jego umysł. Czuję jakby dryfował albo latał bezwładnie w przestrzeni… taki lekki i całkowicie pozbawiony jakichkolwiek zmartwień. 


***

Stiles dłuższą chwilę patrzy na pogrążonego w spokojnym śnie wilkołaka, a raczej na miejsce, w którym leży, bo spod kołdry wystają jedynie końcówki włosów starszego. Po załamaniu z poprzedniego dnia nadal czuje nieprzyjemny ucisk i zastanawia się, czy tylko obecność rannego i konieczność opieki nad nim trzyma go z daleka od pogrążenia się w identycznym odrętwieniu. Na szczęście musi iść naszykować ojcu posiłek, a przy okazji sam też coś przekąsić. Zaczyna od wyszorowania rondelka, ale poddaje się i wynosi go do składziku, bo kto wie, czy jeszcze nie będzie sporządzał takiej gojącej mikstury dla wilkołaków? Nie zamierza poświęcać kolejnych swoich naczyń. Dzięki Derekowi i tak właśnie pozbył się jednego.

Potem szoruje zawzięcie stół i wszystkie blaty oraz kuchenkę, na której są kropki na wpół zaschniętej zielonej breji i, och Boże, jak to jebie! Krzywi się i stara oddychać przez usta, ale niewiele to pomaga. Myśli, że skoro dla niego jest to tak przykry zapach, to Peter ze swoim wyczulonym węchem musi przeżywać właśnie katusze.

Wyrzuca śmieci i zabiera się za gotowanie obiadu. Obiera i kroi ziemniaki w równą kostkę, to samo z marchewką i pietruszką, odrobiną selera. Wrzuca to do bulgoczącego wrzątku, dosypuje soli i kilka kropel przyprawy. Ostry dźwięk alarmu informuje go, że John powinien być za jakieś pół godzinki w domu. Roztapia odrobinę margaryny w rondelku i wrzuca tam pokrojoną w drobniutką kostkę małą cebulę… czeka kilka minut, odpływając myślami daleko od tego, co robi. Skupia się na obrazie matki robiącej dokładnie to samo, co on teraz. Kolejny raz tępy ból rozszerza się po jego klatce piersiowej i myśli, że to musi coś znaczyć. W porę się wybudza, by dodać zawartość rondelka do zupy.

Minutę później wsypuje trochę makaronu, a następnie koncentrat pomidorowy i podprawia. To jedna z ulubionych zup Claudii… dużo warzyw i prosty przepis. Jego mama zawsze żartowała, że nie będzie miała kogo nauczyć gotować, lecz mały, ambitny Stiles udowodnił, że się myliła.

Gdy szeryf wraca do domu, Stiles jest obrazem jak najbardziej przykładnego syna, który absolutnie nie ukrywa w swojej sypialni starszego o dwanaście lat, rannego wilkołaka. Dodajmy lekko psychopatycznego i nieobliczalnego, uzależnionego od sarkazmu… och, i na dodatek martwego od kilku miesięcy Petera Hale’a.

– Jak się dzisiaj czujesz? – Starszy Stilinski jest zmartwiony.

– Lepiej, tato… to tylko zatrucie? Tak myślę… nic, czym musimy się przejmować. Gorszy dzień.

– Uhm… na pewno, bo jeśli coś się dzieje, to mogę zostać dzisiaj w domu?

– Masz kolejną zmianę?

– Nie… ja… – Milknie i szatyn wpatruje się w ojca wyczekująco. – Co byś powiedział, gdyby… dajmy na to, w moim życiu był ktoś jeszcze.

– Masz dziewczynę?! – piszczy Stiles i uśmiecha się tylko trochę jak szaleniec.

– Nie mam dziewczyny, Stiles.

– Chłopaka?! – Teraz na pewno wygląda, jakby uciekł z zakładu dla obłąkanych.

– Na Boga, Stiles! Nie mam też chłopaka… to dopiero druga randka i bardzo chciałbym znać twoje zdanie, bo szczerze, przez tak długo byliśmy tylko my dwaj…

– Oczywiście, że nie, tato… Będę mieć pewność, że ktoś będzie miał na ciebie oko, kiedy wyjadę na studia.

– Został do tego tylko jeszcze rok… Kiedy to zleciało?

– Pomiędzy jedną, a dziesiątą uwagą od Harrisa. Wrzaskami trenera i moimi wypadami ze Scottem? – Śmieje się z nieco zdezorientowanej miny staruszka. – Wracając do ciebie, tato. Kim jest ta szczęśliwa wybranka?

– Uhm… to Abigail.

– Ta Abigail? Pani Green? Zastępca szeryfa, czyli twój zastępca, znaczy zastępczyni? Pierwsza Superwomen w Beacon Hills?

– Tak…

– Jestem totalnie trzy razy na tak!

– Nie spodziewałem się tak entuzjastycznej reakcji? – Brwi szeryfa wędrują na czoło, a nastolatek uśmiecha się niewinnie, bo nie zamierza sprzedawać swojej sojuszniczki w walce o zdrowe odżywianie szeryfa.

– Znam ją i lubię… fajnie się z nią gada i nawet nadąża za moim ADHD.

– Okay, synu, ale żebyśmy mieli jasność… nadal ci nie wierzę. – Szeryf kręci głową i idzie w stronę własnej sypialni, ale wraca z bardzo zamyślonym i zakłopotanym wyrazem twarzy.

– Kiedy powiedziałem, że nie dziewczyna, ty od razu założyłeś, że spotykam się z innym mężczyzną… chcę wiedzieć dlaczego?

– Uhm…

– To znaczy, że istnieje ewentualność, że zamiast synowej doczekam się zięcia?

– Jeśli odpowiedź będzie twierdząca, to się wkurzysz?

– Nie, ale masz przyprowadzić go na kolację…

– Nie ma na razie ani jej, ani jego. Jestem singlem i w najbliższym czasie raczej nic nie ulegnie zmianie.



***



Peter siedzi oparty o obie poduszki i zastanawia się, czy da radę dotrzeć do łazienki, nie przewracając się po drodze z osłabienia. Wątpi, aby ten wyczyn mu się udał, dlatego woli zaczekać, aż ojciec nastolatka wybędzie w końcu z domu na swoją randkę. Pan szeryf ma całkiem niezły gust do kobiet… Mało pamięta panią Stilinską, ale była wesołą i pełną energii szatynką. To po niej Stiles odziedziczył większość cech, a szeryf zaszczepił w nim miłość do zagadek kryminalnych i szybkość łączenia faktów.

Uśmiecha się, przypominając sobie ich rozmowę z wcześniej i właśnie tak zastaje go osiemnastolatek – szczerzącego się i wpatrującego pustym wzrokiem w ścianę.

– Czy wszystko jest okay? – pyta szeptem.

– Powiedzmy… twój ojciec zamierza jeszcze długo się szykować?

– Prawdopodobnie nie… a co?

– Czuję pilną potrzebę skorzystania z cywilizacyjnego dobrodziejstwa, jakim jest toaleta, i to w trybie natychmiastowym. Niestety nadal jestem osłabiony i z całą pewnością nie dam rady zachowywać się bezszelestnie tak jak zazwyczaj. A w najgorszym razie potknę się o własne stopy i zaryję nosem w lakierowaną podłogę, powodując niemały huk, który z kolei zwabi tutaj twojego nieświadomego mojego cudownego zmartwychwstania ojca. – Robi przerwę na złapanie oddechu. – Jako szeryf z całą pewnością połączy to z jakąś mafią albo innym gównem i ja, oraz reszta stada, będziemy mieć nieźle przejebane… chociaż pewnie po prosto by mnie zostawili na pastwę twojego staruszka…

– Skończyłeś już dramatyzować? – Stilinski jest nieporuszony jego wywodem, a w najlepszym razie odrobinę rozbawiony. To nie jest efekt, który Hale życzył sobie uzyskać tą przemową. – Hop do góry, wilczku… wyprowadzimy cię na siku. – Stiles szczerzy zęby w bardzo, ale to bardzo, rozbawionym i co najważniejsze w stu procentach szczerym uśmiechu. Peter warczy, a szatyn chichocze cicho. Hale stwierdza, że to upokarzające. Stiles, nadal uśmiechając się szeroko, prowadzi go tych kilka metrów do łazienki, ale gdy tylko wilkołak dopada klamki, zbiera resztę sił i mówi:

– Ty zostajesz tutaj.

– W porządku, panie wilku…. Tylko tam nie zemdlej. – Starszy przewraca oczami i zatrzaskuje za sobą drzwi. Załatwia sprawę, i przytrzymując się umywalki, patrzy w lustro. Nie podoba mu się to, co widzi. Jest wykończony, z widocznymi workami pod oczami i bladą cerą. Włosy wyglądają, jakby uderzył w niego piorun, dostrzega nawet w nich odrobinę zaschniętej krwi i sprasowanego, zasuszonego żuczka… Co do kurwy? Bardzo potrzebuje prysznica, ale wątpi, czy wytrzyma choćby minutę, stojąc na własnych nogach.

– Peter!? – Słyszy przy drzwiach. – Żyjesz tam?

– Tak – odpowiada. – Możesz wejść… oceniam tylko szkody.

– Och, nie mów, że tam też cię poharatali. – Poczucie humoru młodszego sprawia, że nawet ranne wilkołaki odrobinę się uśmiechają. Stilinski zagląda do pomieszczenia i gapi się na niego. – Więc?

– Wszystko tam jest całe i bezpieczne – odpowiada. – Jednak potrzebuję się umyć…

– Uh… ja nie wiem, czy to dobry pomysł. Wybacz, stary, ale nie wyglądasz całkiem stabilnie. – Nagle jego twarz wykrzywia się w czymś podobnym do uśmiechu. – Chyba że usiądziesz na stołku…

– Cokolwiek, bylebym mógł wypłukać jakoś te leśne żyjątka z moich włosów.

– Fuj – jęczy chłopak, krzywiąc się. – Ojciec przed chwilą odjechał. Przyniosę ci coś na zmianę – oznajmia i znika, a Hale krzywiąc się, zdejmuje z siebie podziurawione spodnie. Minutę później Stilinski wraca z niewielkim białym taboretem i jakimiś ubraniami.

– Dziękuję. – Tym razem Stiles nie rzuca kwaśnych uwag, tylko uśmiecha się pogodnie i kiwa mu głową.

– Będę w pokoju… wołaj, gdybyś miał zemdleć – rzuca, zamykając drzwi.

Kiedy w końcu gorący strumień wody dotyka jego skóry, Peter ma ochotę płakać ze szczęścia i nawet kiedy zielona maź zostaje spłukana z ran, nie powoduje to już takiego rwącego bólu, tylko jego słabe echo i Hale uważnie przygląda się swojej skórze. Widzi, że powoli zaczyna się goić, a co najważniejsze – po ropie nie został nawet ślad.

Ostatecznie wychodzi spod prysznica dwadzieścia minut później i słyszy, że chłopak nerwowo drepcze po pokoju.

– Nadal nie umarłem! – rzuca w przestrzeń.

– Cieszy mnie to! – odpowiedź zcina go z nóg, bo chociaż jest wypowiedziana żartem, to jest całkowicie prawdziwa. Stiles naprawdę chce, żeby on był żywy. Przytrzymuje się kabiny i udaje mu się zachować równowagę. Wyciera się powoli jedną ręką, co jest raczej powolne i mało dokładne, ale na chwilę obecną musi mu wystarczyć. Potem, gdy jest pewny, że nogi nie odmówią mu posłuszeństwa, idzie do niewielkiej półeczki, gdzie młodszy zostawił coś do ubrania. Widzi bokserki z flagą na tyłku i parska śmiechem. Odrywa metkę i nadal się śmieje.

– Nie widziałem, że jesteś takim patriotą! – Naprawdę nie mógł sobie tego odpuścić.

– Tak wyszło – pada szybka odpowiedź. Następnie Hale zakłada lekko przymałe, granatowe dresy, które z całą pewnością nie należą do osiemnastolatka, i takiego samego koloru podkoszulek. Zerka w lustro.

– Od razu lepiej – szepcze do siebie. Wychodzi i pierwsze, co wyczuwa, to zapach Stilesa, a dopiero potem jedzenie. – Papu? – Chłopak wybucha śmiechem.

– Tak, tak, papu dla wilkołaka… ale dzisiaj nie ma w menu żadnych żywych króliczków. – Gdyby Peter był w lepszej kondycji, odparłby, że widzi jednego, na którego ma całkiem sporą ochotę. Niestety nadal potrzebuje sporo czasu, by wyzdrowieć… szczególnie bez pomocy alfy.

Młodszy podaje mu talerz, a w połowie posiłku, kiedy Hale zaczyna lekko dygotać z zimna, zarzuca mu koc na plecy. I może tak właściwie Peter nie potrzebuje Dereka, żeby wyzdrowieć?